Kevin sam w domu – recenzja po latach. Czy nostalgia jeszcze działa?
Od premiery pierwszego filmu przedstawiającego losy niesfornego i dzielnego ośmiolatka, który zostając sam w domu zdołał wystrychnąć na dudka dwóch złodziejaszków, minęły ponad 32 lata. Dwa lata później światło dzienne ujrzała następna odsłona jego przygód, jaka zapoczątkowała kolejne produkcje czerpiące z podobnego motywu. Sprytny Kevin McCallister stał się nie tylko głównym bohaterem familijnych opowieści, ale w wielu regionach, w tym także w Polsce, nieodzownym elementem świąt – obowiązkowym świątecznym seansem, do którego nadal zasiadają całe rodziny. Czy jednak ta opowieść się sprawdza i pomimo upływu czasu może podobać się nowym odbiorcom? Sprawdzamy.
„Kevin sam w domu” zadebiutował pod koniec 1990 roku, zarabiając ponad 476 mln dolarów w box office, co na tamte czasy było na tyle znaczącym wyczynem, że okazał się najbardziej kasowym filmem roku w Ameryce Północnej. Nie oznaczało to jednak, że od początku propozycja w reżyserii Chrisa Columbusa była skazana na sukces, a szczerze powiedziawszy, trudności i wyzwań w trakcie realizacji projektu nie brakowało. Pomimo iż John Hughes, autor scenariusza, który zainspirował się własnym doświadczeniem wymagającego, rodzinnego wyjazdu i przelał na papier rozkminę dotyczącą pozostawienia swojego kilkuletniego syna samego w domu, od początku planował obsadzić w głównej roli Macaulaya Culkina, w trakcie castingów przesłuchano ponad 100 chłopców. Perturbacje dotknęły także aktorów wcielających się w Harry'ego i Marva – dwóch złodziei planujących okraść posiadłość McCallisterów. Początkowo Daniel Stern nie chciał dopasować swojego harmonogramu do trwających 8 tygodni prac na planie, natomiast posiadający już w tamtych czasach ugruntowaną pozycję Joe Pesci nie był pierwszym wyborem głównych twórców. Ci pierwotnie widzieli w roli przebiegłego bandyty Roberta De Niro, lecz aktor nie chciał wziąć udziału w projekcie. Jednocześnie sporą trudnością wydawał się ograniczony budżet, którego wytwórnia Warner Bros. skrupulatnie pilnowała – dopiero potajemne pertraktacje z włodarzami 20th Century Fox i przejście pod skrzydła przedsiębiorstwa pozwoliło Hughesowi na doprowadzenie filmu do wielkiego finału.
Kevin stał się symbolem polskich Świąt Bożego Narodzenia
Współczesna kultura masowa sprawnie wykorzystuje szereg produktów z różnych branż, monetyzując je w najróżniejszy sposób. Ten proces nie ominął także Świąt Bożego Narodzenia, które od dawna tracą wymiar sakralny na rzecz popularyzacji wizerunku świętego Mikołaja zgodnego z wizją Coca-Coli, wdrażania zwyczajów z różnych krajów, modyfikacji polskich tradycji czy spędzania końcówki roku świecko, bez celebracji religijnej.
Filmowcy od wielu lat wpisują się w ten trend, dostarczając najrozmaitszych filmów i seriali wlewających w nasze serca nadzieję na bajkowe święta – w latach 90. XX wieku, ale także później, „Kevin sam w domu” oraz jego druga część okazały się idealnymi opcjami dla polskiego widza. Choć w innych krajach świąteczna produkcja Columbusa nie święci triumfów aż tak mocno, nad Wisłą przyjęła się na dobre. Do historii (i zestawienia ciekawostek na temat produkcji) przeszły doniesienia o strajku Polaków i zbiórce podpisów apelujących o ponowną emisję filmów w okresie świątecznym na Polsacie. Zresztą, w 2000 roku familijna komedia zgromadziła przed telewizorami aż 8,9 mln naszych rodaków, co stanowiło swoisty rekord w Polsce.
„Kevin sam w domu” był jednym z moich najukochańszych filmów w dzieciństwie. Główna oś fabuły, pozytywny bohater, którego jako dziecko (ale również obecnie) odbierałam niemal bezkrytycznie, sprawiały, że po prostu bawiłam się świetnie – produkcja zapewniała sporo frajdy, jej humor był prosty i przystępny nawet dla kilkuletniego dziecka rozpoczynającego przygodę ze szkołą. W scenariuszu znalazł się także czas na bardziej emocjonujące sceny. Regularnie ozdobą świątecznego okresu były filmy z Macaulayem Culkinem, w których nie brakowało pomysłowego przedstawienia wielu pułapek, żartów sytuacyjnych, bardzo bogatej scenografii, świątecznych motywów i idealnie dopasowanego głównego motywu muzycznego autorstwa Johna Williamsa. To historia prosta w przekazie, która pomimo wielu teorii spiskowych, miała uprzyjemnić świąteczny czas. I wydaje mi się, że wywiązuje się z zadania.
Kevin sam w domu a współczesne podejście do produkcji i kręcenia filmów
Przez 30 ostatnich lat branża filmowa uległa sporym zmianom – i nie mam tutaj na myśli tylko znaczącej roli platform streamingowych, które systematycznie dokładają swoje trzy grosze do rozbudowy katalogu świątecznych produkcji. Modyfikacjom ulegają także gusta odbiorców, którzy wydają się być coraz bardziej świadomi. Z wielu stron pojawiają się także głosy bardzo zdecydowanie mówiące o tym, że „Kevin sam w domu” oraz „Kevin sam w Nowym Jorku” są przepełnione przemocą, a główny bohater przejawia szereg niewłaściwych zachowań, wywołując wiele szkód u rabusiów. Z tymi opiniami jednak trudno mi się zgodzić – bo o ile jego rodzina wydawała się nie szanować jednego z najmłodszych, a rodzice wymierzyli mu karę trochę niedostosowaną do wieku, brat Buzz prowokował go i straszył opowieściami o psychopatycznym sąsiedzie, tak reakcje chłopca wydawały się idealnie oddawać stan ośmiolatka. Obrona własnego domu nie powinna w ogóle być komentowana.
W dobie ogromnego pędu oraz dynamiki, z jaką zmienia się postrzeganie rzeczywistości przez społeczeństwa, inaczej odbieramy także kultowe opowieści, które wiele lat temu debiutowały na wielkim czy szklanym ekranie, krytykując je i analizując przez pryzmat współczesnych norm. Nie od dzisiaj mówi się o seksistowskim ukazaniu partnerek Jamesa Bonda w pierwszych filmach z serii i przemocowym zachowaniu Agenta 007, kilka miesięcy temu Marta Kauffman, twórczyni serialu „Przyjaciele”, odniosła się do kwestii systemowego rasizmu i przeprosiła, że w jej najpopularniejszym sitcomie nie uwzględniła różnorodności w prezentacji głównych bohaterów. Z pewnym dystansem obserwuję te sytuacje i apele twórców działających w branży. Oczywiście, cieszy mnie fakt, że branża wyciąga wnioski z przeszłości i uczy się dostosowania swoich pomysłów do współczesnego odbiorcy – jednocześnie nie podoba mi się przepraszanie za wcześniejsze projekty. One były osadzone w konkretnym czasie i przestrzeni, w pewien sposób oddawały klimat konkretnego okresu i były głosem części społeczeństwa.
Nawet jeżeli „Kevin sam w domu” oraz jego sequel odbiegają od współczesnych standardów komedii familijnych – zostawmy go w spokoju i nie próbujmy odwracać kota ogonem. To historia opowiedziana ponad 30 lat temu, która nadal chwyta za serce i pozwala poczuć „magię świąt” – niezależnie od tego, czy po pewnej przerwie, już jako dorośli, siadamy przed ekranem ze znajomymi, czy jednak planujemy kontynuować „tradycję” i zaszczepiamy w naszych pociechach zwyczaj wspólnego seansu po kolacji wigilijnej. Przygody małego spryciarza są swoistym wehikułem czasu, nostalgicznym powrotem do dzieciństwa i przeszłości, umożliwiającym pokazanie następnemu pokoleniu, „co starsi kiedyś oglądali”. Jeżeli tylko dostosujemy wiek młodych odbiorców, ta wyróżniająca się pewną dozą przemocy propozycja nie powinna nikomu zrobić krzywdy – no może poza Harrym i Marvem ;) Wszystkich krytycznie nastawionych zachęcam jednak do rozmowy i wytłumaczenia nowemu pokoleniu widzów, co jest właściwe, a co nie w tego typu obrazie. To podejście zapewne uciszyłoby kilka głosów oburzenia.
Jako dorosła osoba z łezką w oku patrzę, jak moje dzieci i najmłodsi członkowie rodziny, śmiejąc się do rozpuku, śledzą poczynania ośmioletniego łobuziaka, który perfekcyjnie radzi sobie z przestępcami. Dostrzegam wady tego filmu, niektóre motywy nadgryzł już ząb czasu i na pewno aktualnie zostałby on zrealizowany zupełnie inaczej, lecz rozliczanie się z przeszłością w tym przypadku nie ma sensu. Pozostawmy tę legendę w spokoju, a na pewno wszystkim nam będzie lepiej. Nostalgia nieco przesłoniła mi oczy ;)
Przeczytaj również
Komentarze (81)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych