Czy istnieje życie po Batmanie? Ciekawy przypadek Michaela Keatona
Kariera Michaela Keatona jest jednym z najciekawszych przypadków w historii Hollywood. Ten powszechnie szanowany odtwórca był bowiem długo utożsamiany z niezwykle popularną serią, z której zrezygnował w latach 90’, chcąc pójść w zupełnie inną stronę. By przypomnieć o sobie w kolejnych dekadach potrzebował jednak bardzo nietypowego powrotu do roli, która od początku stanowiła dla niego zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo.
To co łączy kilka tegorocznych oscarowych nominacji to bez wątpienia efektowne powroty aktorów, o których w ostatnich latach było wyjątkowo cicho. Dotyczy to przede wszystkim Brendana Frasera, jeszcze na przełomie wieków typowanego na nową wielką gwiazdę Hollywood, którego błyskotliwie rozwijającą się karierę przerwały problemy natury zdrowotnej i osobistej, sprawiające że aktor na kilka lat praktycznie zniknął z radarów. Jego przejmująca rola w “Wielorybie” Darrena Aronofsky’ego była głośno oklaskiwana na festiwalu w Wenecji, a mimo licznych kontrowersji, związanych z zarzutem fat shamingu, skierowanego jednak w stronę twórców (co widać po braku nominacji w najbardziej prestiżowych kategoriach), pozostaje jednym z faworytów do zgarnięcia statuetki. Zupełnie innym przypadkiem jest Ke Huy Quan, znany przed laty przede wszystkim jako dzieciak z filmu “Indiana Jones i Świątynia Zagłady”, zdecydowanie mniej z “Goonies”, który za sprawą występu w głośnym “Wszystko Wszędzie Naraz” będzie miał okazję do ponownego spotkania ze Stevenem Spielbergiem, na co z pewnością już szykują się fotoreporterzy z całego świata.
Bardzo podobną drogę, będącą udziałem takich gwiazd ekranu jak choćby John Travolta (którego na potrzeby “Pulp Fiction” zdecydowanie odkurzył Quentin Tarantino) czy też Mickey Rourke (dostrzeżonego przez wspomnianego już Aronofsky’ego), przeszedł przed laty Michael Keaton. Niezwykle popularny - głównie jednak wśród widzów wychowanych w latach 90 - aktor, który zasłynął z jednej, wielkiej roli z ostatnich dekad poprzedniego wieku, po której stał się postacią rozpoznawaną na całym świecie, co paradoksalnie później mocno zahamowało jego karierę. Już po wielkim sukcesie filmów o Batmanie, wyreżyserowanych przez Tim Burton, Keaton zagrał w kilku niezłych, ale mało znanych filmach, a na aktorskie salony przywrócił go dopiero inny wielki reżyser, przy okazji nawiązujący również do jego najsłynniejszego wcielenia.
Podopieczny Pana Rogersa
Początek aktorskiej kariery Michaela Johna Douglasa nierozerwalnie łączy się z postacią Freda Rogersa, słynnego w Stanach Zjednoczonych gospodarza programów telewizyjnych dla dzieci. Polscy widzowie mogą go kojarzyć przede wszystkim z biograficznego filmu “Cóż za piękny dzień”, w którym zagrał go sam Tom Hanks. Przyszły odtwórca Bruce’a Wayne’a już jako ponad dwudziestoletni mężczyzna wystąpił w jednej z produkcji Rogersa, a następnie został zatrudniony tam w charakterze pomocnika producenta, gdzie zdobywał pierwsze doświadczenia pracy z kamerą. Pochodzący z przedmieść Pittsburgha w Pensylwanii odtwórca grywał również w lokalnym teatrze, a by dorobić sobie do marnej w tym czasie pensji, występował również jako komik w typowych stand-upach.
Na przełomie lat 70’ i 80’ aktor postanowił wyprowadzić się do Los Angeles, by tam spróbować szczęścia w kilku castingach telewizyjnych. To właśnie wtedy zdecydował się na zmianę swych personaliów na te, z których znany jest obecnie, spełniając tym samym wymogi Screen Actors Guide. W owym czasie był już bowiem aktor (Michael Douglas), a także prowadzący telewizyjny (Mike Douglas), którzy nosili jego nazwisko. Dziennikarze później pytali się go zresztą, czy ów wybór podyktowany był wielką estymą dla Diane Keaton czy też był może osobistym hołdem dla samego, wielkiego Bustera Keatona. Aktor z rozbrajającą szczerością odpowiadał im, że zadecydowała o tym książka telefoniczna, która otworzyła się na stronie, na której widniało akurat nazwisko, które od razu mu się spodobało. Już jako Michael Keaton odtwórca zdobył angaż w niezwykle popularnych serialach telewizyjnych “Maude” i “The Mary Tyler Moore Hour”.
Z telewizji Keaton szybko trafił do filmu, a jego pełnometrażowy debiut przypadł na 1982 roku, kiedy zagrał w “Nocnej zmianie” u samego Rona Howarda. Wcielił się tam w bohatera o swojsko brzmiącym nazwisko Bill Blazejowski i występował u boku - również zdobywającego pierwsze aktorskie szlify - Kevina Costnera. Bardzo dobre recenzje sprawiły, że otworzyły się przed nim na oścież drzwi do wielkiej kariery. W kolejnych latach zagrał w “Panu Mamuśka”, do którego scenariusz napisał John Hughes, “Niebezpiecznym Johnny'm”, gdzie parodiował postacie grane przez Jamesa Cagneya, ponownie u Howarda w “Kung Ho”, a także “Wielkim skoku”. Ewidentnie widać, że wzorem swoich wcześniejszych, telewizyjnych produkcji i tu był obsadzany głównie w rolach komediowych, co odbiło się na jego ówczesnym wizerunku i zadecydowało o kiepskim przyjęciu wiadomości o tym, że zagra w wielkim filmie z końcówki lat 80’.
Zanim jednak Keaton został obsadzony w roli Człowieka-Nietoperza zagrał we wcześniejszym obrazie Tima Burtona, którym był słynny “Sok z żuka”. Aktor wielokrotnie wskazywał na tę właśnie produkcję jako najlepszą, w której przyszło mu zagrać, i nic dziwnego, bo pokazał w niej nowe umiejętności. Nie dość bowiem, że bardzo dobrze wczuł się w postać, która według słów samego Burtona: “miała żyć w każdej epoce, ale w żadnej konkretnej” to jeszcze zdecydowana większość tekstów, które wygłaszał jego bohater, została przez niego wymyślona. Wielki hit z 1988 roku miał być zresztą szybko kontynuowany (do czego ma w końcu dojść w najbliższym czasie), na co zgodę wyrazili nie tylko Keaton, ale także Winona Ryder, ale w późniejszych latach zapał do tworzenia go zupełnie stracił reżyser. Nic dziwnego, skoro w tym czasie był on już zajęty zupełnie innym projektem.
Mowa tu rzecz jasna o “Batmanie”, którego miał wyreżyserować właśnie Burton, wybrany przez Warner Bros. po komercyjnym sukcesie jego wcześniejszego widowiska: “Wielkiej przygody Pee Wee Hermana”. Kluczową kwestią stał się naturalnie wybór aktora do głównej roli, tym bardziej że na samym początku na liście kandydatów znalazły się największe gwiazdy ekranu. O tym, że wśród nich pojawiło się również nazwisko Keatona zadecydowała główna rola dramatyczna, w filmie “Clean and Sober”, która dla forsującego jego kandydaturę producenta Jona Petersa była świadectwem tego, że znany głównie z komediowych ról aktor bez problemu poradzi sobie z dużo bardziej skomplikowaną postacią, a ponieważ Burton znał go już z planu “Soku z żuka”, nie miał przeciwko angażowi go żadnych zastrzeżeń.
Obaj prawdopodobnie nie spodziewali się wtedy tego z jak wielkim sprzeciwem fandomu DC, mającego wtedy za oręż wcale nie maile, a robiące ogromne wrażenie na wielkim stosie listy, spotka się ta kandydatura. Brało się to naturalnie głównie ze skojarzenia Keatona z jego wcześniejszymi rolami komediowymi, które stały w wyraźnej sprzeczności z zapowiedziami, jakie wyrazili przedstawiciele Warner Bros., solennie obiecując widzom dużo poważniejszą i mroczniejszą wersją ich ukochanej postaci niż to co znali oni z wcześniejszych produkcji z Adamem Westem. Wybór Keatona sprawił, że część fanów mogła się poczuć wystrychnięta na dudka, spodziewając się po nowym filmie ogromnej katastrofy. Jak wiemy, z dzisiejszej perspektywy, zupełnie bezpodstawnie.
Pierwszy film Burtona okazał się bowiem - zgodnie z obietnicą - niezwykle mroczną i jakże typową dla filmów Tima Burtona wersją opowieści z Gotham, w której grający pękniętego wewnętrznie bohatera Keaton sprawdził się wręcz idealnie, a choć odtwórca nie mógł się pochwalić efektowną posturą i w kombinezonie prezentował się niezgorzej. Nie po raz pierwszy i nie ostatni więc ci, którzy wcześniej narzekali na wybór aktora do głównej roli po kilku latach nie wyobrażali sobie w niej nikogo innego, co tylko potwierdził wielki sukces sequela, dziś przez niektórych uznawanego wręcz za film lepszy od pierwowzoru. Gdy więc za nową wersję opowieści z Gotham wziął się Joel Schumacher, fandom gromko domagał się w głównej roli właśnie swego - już wtedy - ulubieńca. Tu jednak nastąpił zwrot akcji: choć bowiem odtwórca początkowo zaaprobował kierunek zmian serii, po przeczytaniu scenariusza nie był już wobec niej tak entuzjastyczny i wkrótce odrzucił możliwość gry w nowym filmie. I to nawet pomimo leżących ponoć na stole 15 milionów dolarów, motywując swą decyzję chęcią podjęcia innych wyzwań aktorskich.
Siedem lat chudych i niespodziewany powrót
Z perspektywy czasu Michael Keaton podjął wtedy niezwykle odważną, ale także właściwą decyzję, nie chcąc zostać zaszufladkowanym. Biorąc zresztą pod uwagę to, co z serią zrobił Schumacher, aktor mógł uchodzić w fandomie nieomalże za świętego, odrzucając możliwość uczestnictwa w czymś co nieoczekiwanie skręciło w zupełnie inną, dla większości miłośników komiksów DC, złą stronę. Problem jednak w tym, że w kolejnych latach w karierze Keatona brakuje przełomowych ról, o których przecież marzył, odrzucając grę w “Batman Forever”. Można wręcz powiedzieć, że po 1992 roku grał on w filmach chwalonych głównie za jego nietypowe role. Tak było w przypadku komedii “Mężowie i żona”, w której wcielił się w cztery różne postacie, a także w nudnych “Miłosnych wyborach” Rona Underwooda. W 1998 roku sięgnął po niego Quentin Tarantino, obsadzając go w chyba najbardziej niedocenionej produkcji ze swojej filmografii, czyli “Jackie Brown”, gdzie zagrał jednak postać drugoplanową.
Kolejne lata nie przyniosły przełomu; patrząc bowiem na listę obrazów, w których wystąpił, widz z trudem przypomina sobie o czym one były. Wyjątkiem może tu być, nominowane do Złotego Globa, “Na żywo z Bagdadu”, o którym nikt dziś już jednak nie pamięta, a występy w takich widowiskach jak sportowy “Szósty mecz”, familijne “Garbi- superbryka” czy też miernym horrorze “Głosy” wskazują raczej na aktorską emeryturę. W 2006 roku Keaton spotkał się na planie filmu “Ostatni raz” ze wspomnianym na początku Brendanem Fraserem, gdzie mogli sobie podać ręce i powspominać czasy dawnej sławy, w pierwszej dekadzie nowego wieku praktycznie rozmienionej na drobne. Pewnym pocieszeniem dla starszego odtwórcy mogły być sukcesy filmów animowanych, w których podkładał głos, takich jak “Auta” czy “Toy Story 3”, a wcześniej także angielskiej wersji “Szkarłatnego pilota” Hayao Miyazakiego. Widownia kinowa, w tym czasie zafascynowana już zupełnie innymi nazwiskami, niemal kompletnie o nim zapomniała.
Nic więc dziwnego, że wieść o tym, że Michael Keaton powraca w głośnej i zdobywającej sobie coraz większą popularność nowej produkcji Alejandro Gonzaleza Inarritu “Birdman”, przyjęto ze sporym zaskoczeniem, ale i równie dużym zainteresowaniem. Podsycał je dodatkowo fakt, iż Keaton grał w niej w zasadzie siebie: spranego aktora po przejściach, prześladowanego przez jedną, wielką rolę, z jaką był współcześnie wręcz utożsamiany. Kontekst meta-filmowy w jakim funkcjonuje film meksykańskiego twórcy, już wtedy po “21 gramach” i “Babel” uznawanego za jednego z najciekawszych autorów współczesnego kina, sprawił że o Keatonie przypomniano sobie jako o artyście, który właściwie nigdy nie zawiódł, dostarczając pamiętnych ról nawet w kiepskich filmach, nad którym jednocześnie cały czas unosił się wielki cień Człowieka-Nietoperza.
Diagnozę tę zdawały się potwierdzać kolejne role tego aktora, który ewidentnie dostał dzięki Inarritu (mimo ostatecznego braku Oscara za tę rolę; przegrał wtedy z Eddie’ Redmayne’m) wiatru w żagle. W 2015 roku zapisał się w świadomości widzów w świetnym “Spotlight” Toma McCarthy’ego, opowiadającym o ujawnianiu skandali pedofilskich w kościele katolickim w dzienniku Boston Globe. Rok później zaliczył też znakomitą rolę główną w “McImperium” wcielając się w Raya Croca. W międzyczasie powrócił również do kina superbohaterskiego jako Adrian Toomes w “Spider Man: Homecoming”, jednocześnie odbijając w stronę serialową (świetna rola w “Dopesick”), grając również w głośnym “Procesie Siódemki z Chicago”. I oto po ponad trzydziestu latach Keaton powraca do roli Batmana, w spodziewanym w kolejnych miesiącach “Flashu”, przy okazji przypominając jak przewrotna bywa kariera aktorska. Jedno nie ulega wątpliwości: dziś ten ponad 70-letni odtwórca nie musi już nic nikomu udowadniać, bo przez dekady zdołał sobie wypracować zasłużenie wysoką renomę wśród widzów, będąc obecnie znanym nie tylko z roli nieustępliwego strażnika Gotham.
Przeczytaj również
Komentarze (18)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych