Wyrwa - wywiad z Wojciechem Chmielarzem. "Tomasz Kot nie pasował mi zupełnie do roli Maćka"
Miałem okazję spotkać się i porozmawiać z Wojtkiem Chmielarzem, autorem takich książek jak "Żmijowisko", "Podpalacz", "Wilkołak" i "Wyrwa", której to ekranizacja trafiła właśnie do kin, a główną rolę zagrał jeden z najlepszych polskich aktorów - Tomasz Kot. Porozmawialiśmy jednak nie tylko o "Wyrwie”, ale też pracy z prywatnymi detektywami, szmuglowaniu papierosów czy ciężkim i drapieżnym rynku książek w Polsce.
Roger Żochowski: Jesteś obecnie jednym z najbardziej cenionych autorów kryminałów w Polsce. Jestem ciekawy kiedy złapałeś bakcyla na pisanie?
Wojciech Chmielarz: Od kiedy pamiętam chciałem opowiadać ciekawe historie. I jakoś bardzo szybko okazało się, że tym najbardziej naturalnym językiem będzie dla mnie właśnie pisanie.
Czyli w dzieciństwie nie było miejsca na piłkę nożną czy inną pasję?
Nie. Ja wiem, że chłopcy chcą zazwyczaj zostać strażakami, żołnierzami, policjantami czy piłkarzami, ale ja zawsze chciałem zostać pisarzem. Choć absolutnie nie jestem w stanie powiedzieć, skąd to się wzięło. Na pewno była jakaś inspiracja, ale nie zapamiętałem tego, co jest w sumie smutne. Oczywiście moje pisanie to była droga pełna wertepów, ale w pewnym momencie byłem już na tyle dobry, że ktoś chciał wydać moją książkę. Mam tę satysfakcję, że jestem jedną z tych osób, którym udało się spełnić marzenia z dzieciństwa.
Byłeś redaktorem naczelnym nieistniejącej już strony niserwis.pl, zajmującej się przestępczością zorganizowaną. Jak to wpłynęło na Twoją twórczość jako pisarza?
To jest dobra historia. Portal faktycznie zajmował się przestępczością zorganizowaną i tym się chwaliłem, natomiast tym czym chwalić się nie mogłem to fakt, że firma, w której pracowałem to było biuro detektywistyczne zajmujące się między innymi białym wywiadem. Dziś jest to bardziej popularne, dużo ludzi wie, czym jest open-source intelligence, szczególnie w związku z wojną na Ukrainie. Ja byłem analitykiem, który grzebał w różnych papierach, sprawdzał wiarygodność firm, ale badaliśmyłem też jak wygląda w Polsce przemyt nielegalnych papierosów. To są grube miliardy straty dla Skarbu Państwa, ale jest to działalność w dużej mierze akceptowana społecznie.
Zdjęcie: Aga Wojtuń
Pamiętam doskonale lewe papierosy i alkohol bez banderoli, których handel kwitł na Stadionie Dziesięciolecia w latach 90.
Tak, Stadion jeszcze wtedy działał, ale i wtedy i dziś jeśli dobrze poszukasz na bazarach to możesz znaleźć kogoś, kto handluje przemycanymi albo nielegalnie wytworzonymi papierosami. I my to sobie mapowaliśmy, zbieraliśmy informacje, co polegało na tym, że w każdym większym mieście mieliśmy współpracownika. I taki gość chodził raz czy dwa razy w miesiącu po tych bazarach, kupował te papierosy i wysyłał z informacją co i jak. Dzięki temu wiedzieliśmy, że dajmy na to w Lublinie przez taki i taki okres czasu dostępne były ukraińskie papierosy, a teraz dostępne są białoruskie. Co to oznaczało? Np. to, że na polsko-ukraińskiej granicy rozbito jakąś szajkę, albo że wymieniono celników przymykających oko na przemyt, a nowi chcieli się wykazać.
A możesz powiedzieć coś więcej o detektywistycznej stronie tej pracy?
Ja wielokrotnie współpracowałem z prywatnymi detektywami, którymi w Polsce zostają głównie dwie kategorie osób – byli funkcjonariusze policji albo służb specjalnych. Spotykałem się z nimi praktycznie codziennie, prowadziliśmy wspólne projekty i oni opowiadali mi sporo o swoich byłych miejscach pracy. Dzięki temu poznałem przede wszystkim nastawienie tych ludzi do wykonywanych zawodów, jak to działało, co było dobre, a co złe.
Podejrzewam, że miało to wpływ na Twoją pierwszą książkę, "Podpalacza"?
To był potężny research, więc jak siadałem do swojego pierwszego kryminału z komisarzem Mortką w roli głównej, miałem już ogólną wiedzę na temat tego jak wygląda realnie praca w polskiej policji.
Wspomniałeś o postaci Mortki, którą każdy szanujący się fan Twojej twórczości powinien znać. Czy to bohater, który bazuje na jakiejś realnej osobie?
Nie, nie, nie. Ja nie lubię się wzorować na realnych postaciach, bo zawsze jest to trochę śliskie jak piszemy fikcję. Mortka to postać wymyślona, w głównej mierze w kontrze do tego jak wyglądał polski kryminał po roku 2010. To był moment, kiedy ten gatunek stał się w naszym kraju bardzo popularny, sporo osób chciało pisać kryminały i próbowało, ale był tam taki schemat polskiego policjanta, który musi mieć jakieś ciekawe hobby. Mieliśmy policjanta karatekę, smakosza, znawcę muzyki, a ja podczas pisania stwierdziłem, że chcę mieć policjanta, który będzie… tylko i wyłącznie policjantem. Niech to będzie facet tak nudny, że jak mu zabierzemy jego zawód, to ciężko będzie o nim coś więcej powiedzieć. Czy to była dobra metoda? Mortka był tworzony wbrew wszystkiemu co się mówi o kreowaniu bohatera literackiego, ale czytelnicy go polubili.
Dziś jesteś rozpoznawalny, wypracowałeś sobie markę, ale pewnie z pierwszą książką ciężko było przebić się na rynek?
Nie tylko z pierwszą, ale również drugą, trzecią, piątą. Moja historii kariery literackiej to nie jest synonim szybkiego sukcesu, faceta, który napisał jedną książkę i się przebił. Ja pierwszą książkę wydałem w roku 2012, a przebiłem się jakoś w 2018. To było sześć lat pracy, sześć lat wydawania książek. One sukcesywnie zdobywały popularność, były oczywiście nagrody, nominacje, ale jak przychodziły rozliczenia, to robiło się smutno. I ja tak naprawdę nie wiedziałem, co się dzieje, bo krytycy mnie chwalili, miałem pozytywne recenzje w czasopismach, na portalach i blogach, ale nie szła za tym sprzedaż. Przełom przyszedł właśnie w 2018 roku przy okazji premiery „Cieni”. Dopiero wtedy okazało się, że zarabiam na tym takie pieniądze, że mogę się utrzymać na jakimś solidnym poziomie jako pisarz. Moje nazwisko pojawiało się w różnych kontekstach przez te wszystkie lata, byłem zapraszany do radia, telewizji, organizowałem spotkania autorskie, swoją pracę robiło też wydawnictwo „Marginesy” i to wszystko zaprocentowało, coś w końcu zaskoczyło.
Nie raz słyszałem, że pisanie i wydawanie książek w Polsce to nie jest łatwy chleb i Twoja historia tylko to potwierdza.
Rynek wydawniczy w Polsce jest bardzo drapieżny i to nie jest tak, że dobra książka na pewno się sprzeda. Ona przepadnie w gąszczu innych, niekoniecznie dobrych wydawnictw, jeśli nie będzie miała dobrej promocji i nie będzie za nią stało znane nazwisko.
A czy masz w takim razie w szufladzie projekty, które zacząłeś, ale nie ukończyłeś i możesz do nich w razie co wrócić?
Nie, ja tak nie pracuję, nie mam szuflady pełnej projektów, co byłoby w sumie bardzo uspakajające, bo wiedziałbym co robić w kolejnym roku (śmiech).
To w takim razie masz może jakieś inspiracje, twórców, którzy mają jakiś wpływ na twoją twórczość?
Mi zawsze imponował Dennis Lehane, amerykański autor kryminałów, najbardziej znany z „Rzeki tajemnic”, która zekranizował Clint Eastwood i zgarnął za to wiele Oscarów. To jest literackie arcydzieło, ale jednocześnie pozostaje kryminałem z krwi i kości. To gorzki i bardzo prawdziwy portret irlandzkiej społeczności zamieszkującej Boston. Lehane miał też bardzo dobrze przemyślany cykl książek kryminalnych o parze bostońskich detektywów. I jego kariera jest dla mnie właśnie inspiracją, też chciałbym być takim autorem, regularnie wypuszczać bardzo dobre kryminały, a od czasu do czasu stworzyć taką „Rzekę tajemnic” (śmiech). Z kolei w Polsce takim autorem, na którego patrzę z uznaniem jest Kuba Ćwiek, z którym razem napisaliśmy „Niech to usłyszą” dla Radia Zet. On przy każdej książce czymś mnie zaskakuje.
Nakręcacie się nawzajem?
Czy tak jest to musiałbyś zapytać Kuby, ale na pewno dążę do tego poziomu, który Kuba obecnie reprezentuje.
Konkurencja na rynku to chyba dobry motywator by tworzyć coraz lepsze treści?
To jeszcze zależy jaka jest ta konkurencja (śmiech). Cykl życia książki wynosi obecnie w Polsce około dwóch miesięcy. Jakie to ma konsekwencje? Już tłumaczę. Jeśli w przeciągu tych dwóch miesięcy nie sprzedasz wystarczającej liczby książek, by księgarnie chciały je trzymać na półce, to tytuł wraca do magazynu czy wydawnictwa i idzie na przemiał. To oznacza, że niektórzy autorzy chcąc zarobić i móc się utrzymać muszą pisać dużo, bardzo dużo. Muszą zmieścić się w tych okienkach. Nasuwa się jednak pytanie, ile jesteś w stanie napisać książek w ciągu roku, by trzymały one wysoki poziom? Obecnie na polskim rynku kryminałów mamy coraz większą liczbę autorów, którzy wydają bardzo dużo książek i po prostu nie ma siły, by prezentowały one cały czas wysoką jakość. Abstrahując od wartości literackiej, one często są niechlujne, pojawiają się błędy rzeczowe, logiczne, faktograficzne. I o dziwo to schodzi. Tylko, że to się w pewnym momencie odbije, rynek kryminałów jest przegrzany i mam wrażenie, że czytelnicy coraz częściej kupują książki dla nazwiska, ale niekoniecznie je potem czytają.
To jak w takim razie wygląda u Ciebie proces powstawania nowej książki?
W moich przypadku jest to co najmniej pól roku pracy, a to i tak szybko. I prawdopodobnie takiego tempa nie wytrzymałbym dłużej niż dwa lata z rzędu. Ja najpierw potrzebuję pomysłu, potem rozpisuję go w formie planu, a jak mam plan to idę do ludzi z wiedzą, której ja nie mam, by móc jak najlepiej zrealizować swój koncept. I dopiero wtedy mogę zasiąść do pisania, co zajmuje mi jakieś 3-4 miesiące, bo przecież łączę to z normalanym życiem rodzinnym. Po napisaniu książki całość idzie do redakcji – to nie są tylko poprawki językowe, redaktorzy czytają książkę, sprawdzają czy fabuła działa i czy motywacje postaci są wystraczająco jasne dla czytelnika. Jeśli coś jest nie tak to ja to poprawiam, potem książka trafia do korekty i dopiero wtedy może iść do druku. Oczywiście są momenty natchnienia, że uda ci się napisać dobrą książkę w dwa miesiące, ale to są wyjątki.
A słynne zwroty akcji na końcu, które są jedną z wizytówek Twoich książek powstają w trakcie pisania czy są też z góry zaplanowane?
Jak wspomniałem zanim zacznę pisać mam już wszystko rozpisane, ale obecnie modne są dwa modele korzystania ze zwrotów akcji. Czy gdybym teraz wstał, kopnął cię w jaja i wyszedł, czy byłby to zwrot akcji? Niewątpliwie. Czy byłby zaskakujący? Na pewno. Czy miałby jakikolwiek sens?
Ty mi to powiedz (śmiech).
Żadnego. I właśnie to jest ten pierwszy model stosowany w wielu polskich, ale nie tylko, kryminałach. Mamy na końcu niespodziewany zwrot akcji, który z niczego nie wynika, nie miał zaczepienia w fabule, miał tylko szokować. Albo po prostu autor nie miał pomysłu na zakończenie historii. Są jednak też tacy pisarze jak Zygmunt Miłoszewski czy Kuba Ćwiek, u których zwrot akcji czy zakończenie wynikają z tego, co było w historii. Dobry autor kryminałów sprawia, że czytelnik wali się na końcu ręką w czoło i mówi: "jak ja mogłem tego nie zauważyć, przecież to wszystko było w książce".
To może jest jakiś gatunek oprócz kryminałów, z którym bardzo chciałbyś się sprawdzić, a do tej pory tego nie zrobiłeś?
Tak, takim gatunkiem jest horror. Od dłuższego czasu chodzi mi po głowie pomysł na horror i mam nawet na to plan, tyle, że cały czas są inne projekty, a też polski rynek horrorów jest dosyć słaby i żeby w niego wejść to jest to duże ryzyko.
Popkultura daje nam teraz masę opcji na rozrywkę, że wspomnę choćby platformy streamingowe, które odciągają ludzi od książek oferując bogatą ofertę kryminałów i horrorów. Zgodzisz się z tym?
Ja mam wrażenie, że tych platform jest teraz tyle, że one wręcz pomagają książce. Wiesz, na zasadzie, „nie chcę spędzać kolejnych 30 minut na wybieraniu jednego z wielu seriali, którego pewnie i tak nie zobaczę do końca, bo ma za dużo sezonów albo wejdzie kolejna nowość. To może sięgnę po książkę?”
A możesz zdradzić, które Twoje książki odniosły największy, komercyjny sukces, czyli pisząc wprost – najlepiej się sprzedały?
Zdecydowanie „Żmijowisko”, a zaraz za nim będzie to „Wyrwa”.
Obie doczekały się ekranizacji, wszak „Wyrwa” właśnie wchodzi do kin. Ale zanim do tego przejdziemy – jest jeszcze jakaś książka Twojego autorstwa, którą bardzo chciałbyś zekranizować?
Moi marzeniem jest zrealizowanie „Cyklu Gliwickiego”, czyli „Wampira”, „Zombiego” i „Wilkołaka”, bo uważam, że jest tam nieoczywisty bohater główny i dużo się tam dzieje, ale jest też sporo mroku i groteski. Dlatego rozumiem, dlaczego nikt się jeszcze tego nie podjął. Tylko żebyś miał świadomość – to nie jest tak, że przychodzi ktoś z Canal+, Netflixa czy HBO do pisarza i mówi: „chcemy zrobić ekranizację Twojej książki”. Nie, przychodzi do Ciebie producent filmowy, który mówi, że jest zainteresowany kupieniem praw do ekranizacji Twojej książki i to on dopiero chodzi dalej po stacjach telewizyjnych i platformach streamingowych.
Póki co Twoją twórczość docenia w tej materii przede wszystkim Canal+.
Canal +, ma ten plus (śmiech), że robi dopracowane, przemyślane produkcje i z mojego doświadczenia wiem, że mają bardzo duże zaufanie do filmowców i stosują chyba podobną filozofię pracy jak ja – bardzo dużo pracują na etapie przygotowawczym.
A wolisz jak Twoje książki ekranizowane są w formie serialu, jak „Żmijowsko”, czy filmu, jak „Wyrwa”?
Gdy dowiedziałem się, że „Wyrwa” będzie filmem, to się bardzo ucieszyłem z dwóch powodów – po pierwsze uważam, że w „Wyrwie” nie było materiału na serial. Może na mini-serial, ale to 3-4 odcinki, a w Polsce rzadko kiedy kręci się mini-seriale. Druga sprawa jest taka, że ja czuję się przytłoczony ilością seriali, jakie są teraz wypuszczane. Nie mam po prostu czasu by zainwestować 9 godzin w oglądanie kolejnego serialu. A jak nie daj boże on ma 2 albo 3 sezony….
Oglądając „Wyrwę”, w której grający rolę Macieja Tomasz Kot próbuje rozwikłać zagadkę śmierci swojej żony Janiny, miałem takie przeczucie, że film mocno stawia na wątek braku zaufania wobec najbliższych, co z każdą kolejną minutą i poznawanymi faktami tylko narasta.
Tutaj się akurat nie zgodzę, ale nie dlatego, że nie masz racji. Ja po prostu inaczej to interpretuję i oceniam. Dla mnie to opowieść o dwojgu ludzi, którzy kiedyś się poznali i w sobie zakochali, postanowili pójść razem przez życie, ale w pewnym momencie nie zorientowali się, że są już zupełnie innymi ludźmi, że widzą w sobie cały czas osoby, którymi byli 10-15 lat temu. To trochę film o tym, że jesteśmy rożnymi ludźmi dla różnych ludzi i czasem możemy się w tym pogubić.
A skąd się wziął w ogóle pomysł na „Wyrwę”?
Są w pracy pisarza takie momenty magiczne. Pamiętam jak byłem na spacerze z psem, po jednej stronie miałem szkołę, po drugiej parking, i nagle pojawiła mi się przed oczami scena pogrzebu młodej kobiety, gdzie w gronie żałobników stoją trzy osoby – maź tej kobiety, ojciec i jej kochanek. I moja pierwsza myśl była taka, że chciałbym się dowiedzieć jak i dlaczego zginęła ta kobieta oraz kim są ci mężczyzny, jakie łączą ich relacje. Co się stanie gdy mążaź się z tym kochankiem spotka. Jednocześnie zastanawiałem się, czy jestem w stanie napisać książkę, gdzie poznamy tę kobietę widzianą z trzech różnych perspektyw – właśnie ojca, męża i kochanka. I dopiero jak to wszystko złożymy otrzymamy pełny obraz tej bohaterki. Chociaż czytelnicy, którzy przeczytali książkę wiedzą, że perspektywa ojca z czasem schodzi na dalszy plan, bo nie była mi już potrzebna.
Pracowałeś nad scenariuszem filmowym? Wprowadzałeś poprawki, by lepiej oddać nastrój książki?
Producent podjął decyzję, że chciałby, aby scenariusz napisał ktoś inny, mianowicie Marcin Ciastoń. I to była dobra decyzja, bo Marcin wpadł na pewne rozwiązania fabularne, na które ja bym nie wpadł. Język filmu jest innym językiem, pewne rzeczy trzeba dopisać, pewne wywalić, by to się broniło. Marcin świeżym okiem mógł spojrzeć na historię i np. w książce akcja toczy się przez trzy miesiące, w filmie zaś została ściśnięta do tygodnia. Akcja jest gęsta, ale wszystko jest zamknięte spójną klamrą. Oczywiście scenariusz został wysłany mi do konsultacji, naniosłem jakieś drobne uwagi, ale to były rzeczy typu inny kolor domu czy to, że w scenariuszu pies Wojnara to był owczarek niemiecki, a ja powiedziałem, że to musi być kundel. To była najpoważniejsza uwaga (śmiech).
A miałeś jakiś wpływ na obsadę i wybór Tomasz Kota do roli głównej?
Mogę powiedzieć, że to ja zaproponowałem do roli Wojnara Grzegorza Damięckiego, ale w żadnym wypadku nie miałem decydującego wpływu na obsadę. A Tomasz Kot wypadł w roli Maćka fenomenalnie, to jest wybitny aktor i wiem, że pewne sceny by się nie obroniły, gdyby zagrał je ktoś słabszy.
Zdarzyło się tak, że dany aktor zupełnie nie pasował ci do roli bohatera, którego wykreowałeś w książce?
No właśnie i tutaj ciekawostka – Tomasz Kot nie pasował mi zupełnie do roli Maćka. Ale ja się nie znam na polskich aktorach i nie chcę nigdy niczego narzucać. Pracując z największymi gwiazdami polskiego kina, również przy słuchowiskach, zawsze fascynuje mnie, co z postaci książkowych potrafią wyciągnąć aktorzy. Mi nie zależy na tym, by postać była dokładnie taka jaką sobie wyobraziłem, bo dla mnie nie ma w tym nic ciekawego. Ja już to wszystko widziałem w swojej głowie. I gdy pojawiła się propozycja Tomasza Kota, to choć osobiście nie tak wyobrażałem sobie Maćka, nie był to dla mnie żaden argument. Najważniejszy było to, czy to dobry aktor. A Kot jest dobrym aktorem, po prostu. Chciałem bardzo zobaczyć go w tej roli. Cała obsada jest zresztą świetna. Może dałoby radę znaleźć równie dobrą, ale na pewno nie lepszą.
Bywasz na planach ekranizacji swoich książek, podpowiadasz coś reżyserom, aktorom?
Nie tylko bywam, ale i gram. Zarówno w „Wyrwie” jak i „Żmijowisku” miałem malutkie role. Skromne, bo skromne, ale jestem, nie wycięli mnie w postproduckji (śmiech). Moja praca w „Wyrwie” skończyła się na etapie konsultacji scenariusza. Szanujmy się jako artyści, jeśli na planie są aktorzy, reżyser, scenarzysta, to ja nie będę im wchodził z butami w pracę. To nie są moje kompetencje, choć jeśli potrzebna jest jakąś pomoc, zawsze chętne pomogę.
Z tego co mi wiadomo powstał prequel „Wyrwy” w postaci słuchowiska, które opowiada o postaci Ułana, swoją drogą dość ciekawej i charyzmatycznej. Nie można było tego wątku wpleść w film?
Historia Ułana tłumaczyła pewne rzeczy, ale to była zamknięta całość. I dorzucanie tego na siłę rozbijałoby strukturę filmu. Bartosz Konopka i Marcin Ciastoń sporo się napracowali, by zamknąć książkę w filmowych ramach i to się doskonale broni.
„Wyrwa” zadaje sporo pytań, ale nie na wszystkie daje jasne odpowiedzi. Lubisz zostawiać czytelnikowi miejsce do własnych interpretacji?
Tak, „Wyrwa” daje pewne pole do własnych przemyśleń. Dla mnie np. to nie jest historia Janiny, tego co się z nią stało. To bardziej historii Maćka i Wojnara i tego co się z nimi dzieje, gdy Janina ginie. Ale każdy może to odebrać inaczej.
Jest też w filmie kilka momentów, które przemycają elementy komediowe, czy momentami nie poszło to za daleko jak na kryminał?
One są potrzebne, dają chwilę oddechu, nie możemy cały czas grać na powadze, musimy dać czytelnikowi i widzowi momenty spokoju. Jeśli napięcie jest cały czas na tym samym poziomie, to równie dobrze mogłoby go nie być.
To na koniec – jest szansa na ekranizację „Rany”. Pytam, bo akcja dzieje się tu na warszawskim Mokotowie, gdzie zresztą sam się wychowałem, a sama historia również jest bardzo wciągająca.
Póki co nic się w tym temacie nie dzieje, ale zastanawiam się, czy „Rana” w ogóle na ekranizację się nadaje. Choćby z tego względu, że gra bardzo mocno na emocjach i trzeba naprawdę dobrych aktorów, by to udźwignęlizagrali. Poza tym cała historia dzieje się głównie we wnętrzach, jest mało przestrzeni, więc byłoby to dość klaustrofobiczne. W „Wyrwie” mamy Mazury, plenery, akcję, to przeciwieństwo „Rany”, która jest spokojniejsza.
Ale gdyby ktoś zaproponował ekranizację to byś nie marudził?
Wiadomo, ja bym chciał by zekranizowano wszystkie moje książki (śmiech).
Dziękuje serdecznie za rozmowę i mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze się spotkać przy kolejnych adaptacjach Twoich historii.
Przeczytaj również
Komentarze (8)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych