Z leśnej szopy do Cannes. O kulisach powstania Martwego Zła Sama Raimiego
Niedawna premiera filmu “Martwe Zło: Przebudzenie”, będącego już piątą częścią horrorowego cyklu, to dobra okazja do przyjrzenia się kulisom powstania jego pierwszej odsłony. Mający swą premierę w 1981 roku obraz w reżyserii Sama Raimiego był pod wieloma względami prawdziwym objawieniem, nie tyle z uwagi na liczne głosy, mówiące o prawdziwym przełomie w ówczesnym kinie grozy, co przede wszystkim ze względu na mocno chałupniczy sposób jego realizacji.
Historia kina grozy zna wiele przypadków filmów realizowanych za pomocą wyjątkowo skromnych funduszy, które na przełomie lat 70’ i 80’ stawały się globalnymi fenomenami, zarabiając duże pieniądze, dające początek serii zazwyczaj dużo gorszych kontynuacji. Nieco inaczej było w przypadku “The Evil Dead”, które po ogromnym sukcesie części pierwszej oczywiście również doczekało się sequeli, tworzonych jednak ponownie przez ekipę pod przewodnictwem Sama Raimiego. Następujące po nim “Martwe Zło II”, a następnie “Armia Ciemności” były realizowane już za większe pieniądze, mimo to jednak utrzymały swój niskobudżetowy urok, a twórcy stopniowo dokładali do filmowej makabry coraz więcej elementów komediowych, które zadecydowały o szerokiej rozpoznawalności tej franczyzy, mającej później zarówno serialową (“Ash vs Martwe Zło”), jak i grową kontynuację.
Po spuściznę, zajętego w XXI wieku już głównie filmami superbohaterskimi, Raimiego sięgnęli w XXI wieku dwaj urugwajscy twórcy, sami zainteresowani kinem grozy: Fede Alvarez i Royo Sayagues, którzy dostarczyli skrypt do mającej swoją premierę w 2013 roku czwartej odsłony cyklu, w którym co prawda zabrakło postaci nieśmiertelnego Asha Williamsa, ale pozostało wiele elementów typowych dla tej franczyzy. Kosztujący około 17 milionów dolarów film okazał się sporym sukcesem doprowadzając do powstania kolejnej części, jakże odmiennej od wcześniejszych produkcji z tej serii, choćby ze względu na to, że akcja rozgrywa się nie w lesie, a w mieście. Podczas gdy w kinach fani “Martwego Zła” nadal mogą oglądać obraz w reżyserii Lee Cronina, trwają już prace nad kolejnymi odsłonami, w które zaangażowani są również Raimi i odtwórca roli Asha, Bruce Campbell. Dwaj przyjaciele, którzy jeszcze w latach 80’ postanowili dokonać wielkiego przełomu w swoim życiu i zrealizować film, nie mając na to w zasadzie żadnych pieniędzy.
“Grosza daj reżyserowi…”
Mimo iż dwaj bracia urodzonego w 1959 roku Sama Raimiego ostatecznie związali swoje zawodowe życie z branżą filmową, przyszły reżyser wcale nie pochodził z artystycznej rodziny. Wywodzący się z żydowsko-węgierskiego-rosyjskiego rodu rodzice Sama byli sprzedawcami, zamieszkującymi, mające spore tradycje kulturalne (zwłaszcza muzyczne), ale też z dekady na dekadę coraz bardziej tracące na znaczeniu Detroit. Na życiu rodziny Raimich cieniem położyła się tragiczna śmierć jednego z braci Sama, Sandora, który w wieku 15 lat utonął. Reżyser w późniejszych wywiadach podkreślał, że ów dramat z jednej strony zbliżył do siebie pozostałych członków rodziny, a z drugiej wpłynął na wszystko co później sam stworzył, zwłaszcza iż to właśnie Sandor miał w dzieciństwie zaznajomić brata z komiksami o Spidermanie.
Filmowa pasja Sama zaczęła się w momencie, gdy jego ojciec przyniósł do domu kamerę Super 8. Bardzo szybko zaczął on tworzyć filmy, wraz ze swym serdecznym przyjacielem Bruce’m Campbellem, którego poznał w 1975 roku. Do spółki z bratem Tedem, jak również przyszłym scenarzystą i producentem Scottem Spiegelem nakręcili kilka amatorskich filmików przeróżnego rodzaju, w tym również komedii i kryminałów. Podczas realizowania jednej z sekwencji do “It’s murder!” z 1977 roku zrozumieli jednak, że najbardziej ciągnie ich do kina grozy, także z uwagi na stosunkową łatwość w tworzeniu takich projektów, i to wtedy miała zapaść decyzja o tym, że ich pierwsza “dorosła” produkcja będzie właśnie horrorem. Gatunkiem, którym w tym czasie mocno się fascynowali, oglądając kolejne wielkie produkcje, głównie podczas seansów tradycyjnego amerykańskiego kina samochodowego.
Ich pierwszy obraz, kosztująca zaledwie 1600 dolarów półgodzinna krótkometrażówka zatytułowana “Within the Woods” z dzisiejszej perspektywy wydaje się swoistym prequelem do serii “Evil Dead”, ale tak naprawdę była od początku pomyślana jako wprawka, pokazująca ówczesne możliwości niezwykle młodych filmowców, dzięki której można będzie pozyskać fundusze na dużo poważniejszy projekt. I tak się rzeczywiście stało, bo choć pośród tych, którym ów film pokazano próżno było szukać jego prawdziwych entuzjastów, to okazał się on świetną prezentacją umiejętności szalonej ekipy Raimiego i dał szansę na zebranie środków, szacowanych przez nich początkowo na około 100 tys. dolarów, niezbędnych do zrealizowania ich wymarzonego dzieła. Cennych rad dotyczących produkcji miał udzielić wtedy prawnik jednego z przyjaciół Raimiego, a sam reżyser wraz z Bruce’m Campbellem szukali pieniędzy na jego realizację praktycznie wszędzie, zapożyczając się u rodziny i znajomych, co barwnie opisywał sam aktor w swojej biografii.
Ostatecznie na realizację filmu udało się ubierać aż 375 tysięcy dolarów. Dużo więcej niż wynosił budżet, stanowiącej wtedy prawdziwy wzór, prócz Raimiego także dla braci Gunn, “Nocy Żywych Trupów” George’a Romero, której realizacja kosztowała około 125 tysięcy dolarów, jak również “Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe’a Hoopera, których wielkie sukcesy napędzały młodych amerykańskich filmowców. Z kolei inspiracją dla występującego w serii od początku Necronomiconu, wymyślonego przez Raimiego i Campbella, miała być twórczość H.P. Lovecrafta, którą obaj znali jeszcze z czasów studenckich. “Martwe Zło” było od początku pomyślane jako remake wspomnianej krótkometrażówki, a choć dobiegający w tym czasie dwudziestki Sam Raimi jego realizację traktował jako swoisty obrzęd przejścia, bardzo szybko zamieniła się ona w prawdziwy chrzest ognia.
“I wtedy ta koszula pęka…”
Realizacja “Martwego Zła” z 1981 roku nie byłoby możliwe bez udziału dużej części znajomych Sama Raimiego, których reżyser poprosił o pomoc w pracach na planie filmowym. Był wśród nich m.in. zatrudniony tu w roli producenta Robert Tapper, z którym ponad dekadę później Raimi stworzy niezwykle popularny serial “Xena: Wojownicza Księżniczka”. Z kolei efektami specjalnymi w filmie zajął się Tom Sullivan, który zetknął się już z Raimim na planie “Within the Woods” i bardzo sobie wtedy chwalił tę współpracę. Doświadczenia stolarskie Steve’a Frankela mocno się przydały i zapewniły mu funkcję nadzorcy całego planu. Choć większość aktorów rekrutowała się spośród znajomych reżysera, postanowiono również wystawić ogłoszenie w sprawie zatrudnienia kilku nowych twarzy, na które odpowiedziała m.in. Betsy Baker, a dołączyła do niej również Ellen Sandweiss, która wystąpiła we wcześniejszej produkcji.
Posiadanie w ekipie osób już zaznajomionych z trudami realizacji niszowego filmu, tworzonego za marne pieniądze, okazało się kluczowe, bowiem realizacja “Martwego Zła” od początku była bardzo trudna. Choć pierwotnie obraz miał być kręcony w dobrze znanym Raimiemu Royal Oak w Michigan, ostatecznie ekipa musiała się przenieść do Morristown w Tennessee, jako że był to jedyny stan, który wyraził entuzjazm wobec kręcenia takiego filmu w jego granicach. Cała ekipa została jednak skotłowana w jednym, malutkim domku, znanym wszystkim fanom filmu, a wspólna egzystencja na mocno ograniczonym terenie, na którym nie potrzeba było ingerencji mocy nieczystych, by co chwila wybuchały coraz to nowe konflikty, okazała się niezwykle wymagająca. Zwłaszcza iż, co podkreślał w późniejszych wywiadach reżyser, dawało się jej we znać zimno w połączeniu z brakiem właściwej ciepłej odzieży, co poskutkowało przeziębieniem i licznymi chorobami wśród aktorów, jak również niedobór wody i zwyczajnej toalety, a okres zdjęciowy z planowanych czterech tygodni przedłużył się aż do dwunastu.
Zarządzanie tak skomplikowanym projektem jak “Martwe Zło” przez ekipę kompletnie niedoświadczoną dość szybko zyskało miano prawdziwej “komedii pomyłek”, zwłaszcza iż podczas kręcenia poszczególnych sekwencji Sam Raimi nieustannie testował przeróżne opcje kadrowania i tworzenia konkretnych ujęć. Już pierwszego dnia kręcenia ekipa zgubiła się w lesie, realizując zdjęcia na moście. Później kilkukrotnie zdarzały się na planie wypadki, a fakt, iż znajdował się on na totalnym odludziu, sprawiał że zapewnienie pomocy medycznej okazywało się nieraz bardzo trudne. Sam Raimi zresztą lubował się w dodatkowym znęcaniu się nad swymi aktorami, czego przykładem była sytuacja, w której podczas kręcenia jednej z sekwencji Bruce Campbell doznał urazu nogi, a reżyser postanowił co chwila uderzać go w nią podniesionym w lesie kijem.
Ograniczenia budżetowe sprawiały, że zamiast tradycyjnego w tym czasie Steadicam trzeba było uciekać się do pomocy tzw. “shaky cam” m.in. rejestrując dynamiczne sceny ucieczki bohaterów. Tak jak w przypadku “Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, na planie której nie posiadano odpowiedniej ilości dodatkowej odzieży, i z tego powodu aktorzy nosili ubrania często całymi dniami, podobnie było również na planie “Martwego Zła”. Tu jednak dodatkowym problemem okazała się imitująca krew substancja, na bazie syropu kukurydzianego, bezmlecznej śmietanki i czerwonego barwnika, która po czasie mocno zastygała, co pewnego dnia doprowadziło do pęknięcia koszuli, gdy Bruce Campbell starał się ją założyć. Zniszczeniu uległy również meble, znalezione w leśnej chatce, bo im dalej w realizację zdjęć, tym gorzej znoszono zimno, aż w końcu - mając już do zarejestrowania tylko sceny na zewnątrz - zadecydowano o spaleniu ich, po to by się ogrzać.
Stephen King na ratunek! (Dwukrotnie!)
Prawie trzymiesięczna mordęga przyniosła jednak Samowi Raimiemu aż 117 minut filmu, co Bruce Campbell uznał za wielkie osiągnięcie, biorąc pod uwagę to, że scenariusz początkowo zakładał tylko lekko ponad godzinną produkcję. Edycja skróciła czas trwania obrazu o kolejne kilkadziesiąt minut, do oficjalnych 85 minut, bo powszechnie narzekano, że pierwotna wersja jest zdecydowanie zbyt ponura, by można było ją pokazać. Pomocą przy edycji służył zresztą sam Joel Coen, będący wtedy asystentem dużo bardziej doświadczonego w tej branży Edny Paula, a Raimi bardzo cieszył się z faktu, iż w tym samym miejscu doszlifowywał swój film “Wybuch” Brian de Palma, którego oczywiście mocno cenił.
Kręcone wypożyczoną kamerą Kodak 16 mm “Martwe Zło” musiało zostać powiększone do formatu 35 mm, będącego wtedy standardem dla kin. Choć jednak obraz zadebiutował w 1981 roku, kiedy pokazano go premierowo w Redford Theatre w Detroit, przed którym Raimi - wzorem innego twórcy horroru, Williama Castle - kazał postawić karetki, co miało być dość specyficznym chwytem reklamowym, film długo nie mógł znaleźć dystrybutora. Przełomem okazało się poznanie filmowego agenta Irvina Shapiro, który przytomnie zauważył, że choć nie jest to żadne “Przeminęło z wiatrem” z pewnością znajdzie sposób na zarobienie na tej produkcji, a jego wysiłki doprowadziły do pokazania filmu, pozakonkursowo, na festiwalu w Cannes, gdzie z kolei przebywał akurat Stephen King. Ponoć seans filmu z jego udziałem był specyficzny, bo pisarz w wielu momentach głośno krzyczał, a po obejrzeniu uznał “Martwe Zło” za dzieło przełomowe dla ówczesnego horroru, co doprowadziło do wykupienia praw do wyświetlania go w Wielkiej Brytanii i przejęcia ich przez New Line Cinema w Stanach Zjednoczonych. Pierwsza część trylogii Raimiego początkowo wcale nie okazała się wielkim kasowym sukcesem, bo zarobiła mniej niż 3 miliony dolarów, ale ostatecznie po dłuższym czasie zdołała przynieść blisko 30 milionów.
Nie był to zresztą jedyny przypadek, gdy sławny “Król horrorów” miał uratować produkcję Sama Raimiego. Po kompletnej klapie, realizowanego przy współpracy z jeszcze mało wtedy znanymi braćmi Coen, filmu “Crimewave”, który po interwencji studia nie otrzymał swojej premiery kinowej, reżyser wraz z Bruce’m Campbellem postanowił powrócić do korzeni, kręcąc drugą część “Martwego Zła”, przy której jednak również napotkał poważne problemy natury finansowej. To ponoć właśnie interwencja, pracującego w tym czasie przy filmie “Maksymalne przyspieszenie”, pisarza, który namówił do sfinansowania go Dino De Laurentiisa sprawiły, że sequel ostatecznie ukończono. A w nim Raimi wraz z Campbellem w iście mistrzowskim stylu połączyli swoje dwie wielkie inspiracje: komedię i horror, tworząc absolutny makabryczny majstersztyk, któremu zresztą, w dużo większej mierze niż pierwszej części, zawdzięczamy kultowy status Asha Williamsa.
Przeczytaj również
Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych