Stan Lee (2023) - recenzja, opinia o filmie dokumentalnym [Disney] Przesłodzona laurka wystawiona ojcu Marvela
Stan Lee niezaprzeczalnie był człowiekiem orkiestrą, pomysłowym, entuzjastycznym komiksiarzem, który wraz ze swoimi kolegami, Steve'em Ditko i Jackiem Kirbym dosłownie powołał do życia Marvel Comics. Z nowego dokumentu Disneya dowiemy się jak zaczęła się jego przygoda z firmą, jak tworzył kolejnych bohaterów i... W sumie nic więcej. To bardziej pieśń pochwalna, niż rzeczowy dokument, w dodatku raczej mało odkrywczy. Ale po kolei!
Nie rozumiem dlaczego Disney zdecydował się wypuścić "Stana" akurat teraz. Od jego śmierci minęły trochę ponad cztery lata, do urodzin daleko, nie świętujemy też żadnej rocznicy założenia studia. Jasne, na ekrany telewizorów dosłownie wczoraj wskoczyła "Tajna inwazja", ale nie ma w tej premierze niczego nadzwyczajnego, nie mamy do czynienia z eventem na miarę "Avengers", ani nic z tych rzeczy. Można by pomyśleć, że skoro nie widać wyraźnego powodu, to może film powstał z potrzeby serca? Reżyser, David Gelb, już kilka dobrych dokumentów w życiu nakręcił. Może jest fanem?! Ale jeśli tak, to dlaczego cały film i zawarte w nim fakty są takie płaskie, powierzchowne i kompletnie stronnicze? Mało tego! Jeśli choć trochę interesujesz/interesowałeś się kiedyś komiksami Marvela, to wszystkie te informacje na pewno już gdzieś słyszałeś. Szkoda, bo temat Stana i jego twórczości aż prosi się o dokładniejszą analizę.
Stan Lee (2023) - recenzja, opinia o filmie dokumentalnym [Disney]. Powrót do przeszłości
Całość, z oczywistych względów, składa się z archiwalnych materiałów. Większość narracji to sam Stan opowiadający o swoich początkach w Atlas Comics, jeszcze jako niepełnoletni nastolatek. Kreśli z grubsza jak wyglądała w tamtych czasach branża komiksowa i dlaczego jego pomysł na "Fantastyczną czwórkę" był rewolucją na tyle wielką, że nazwa wydawnictwa zmieniła się na tę, pod którą znamy ją do dziś. Od czasu do czasu swoje trzy grosze na dany temat dorzucają - również z materiałów archiwalnych - Ditko, czy Kirby, a kiedy Lee opowiada o tym jak zapoznał się ze swoją żoną, ze dwa razy uda się usłyszeć również i ją. Specyficzny to potwór Frankensteina, bo skoro wszystkie wypowiedzi pochodzą z innych wywiadów, to sprawny montażysta może sobie opowiedzieć tę historię tak jak mu się podoba, zestawiając ze sobą kreatywnie kompletnie wyrwane z kontekstu fragmenty wypowiedzi, a żaden z przedmiotów filmu nie jest w stanie niczego z tym zrobić.
Ciekawie wypadają inscenizacje wydarzeń, o których opowiada Stan. Reżyser postawił w ich wypadku na dioramy z plastikowych figurek, przypominające swoim stylem rysunki komiksowe. Być może brakuje trochę ruchu, jako że są to każdorazowo scenki statyczne, ale generalnie pasują do tematu, jako że odpowiednio skadrowane przypominają trochę obrazki z komiksu. Tylko dymków brakuje. Chociaż generalnie jeszcze lepszym pomysłem byłyby właśnie po prostu rysunki. Nie wiem jakim cudem nie przyszło im to do głowy.
Stan Lee (2023) - recenzja, opinia o filmie dokumentalnym [Disney]. Kto stworzył kogo i jak
Jedynym choć odrobinę niewygodnym tematem, który film odważa się poruszyć jest spór o to, kto stworzył kogo. Lee od zawsze mówił, że to jego scenariusze, jego pomysły. Kirby wtórował mu natomiast, że same pomysły nic nie znaczą, dopóki nie przelejesz ich na papier, a to właśnie była jego zasługa. Gelb pokazuje nam fragment jednego ciekawego wywiadu radiowego, gdzie gościem był Kirby, a w trakcie do stacji dodzwonił się Stan. W bardzo krótkim czasie panowie przechodzą od wymiany uprzejmości, przez próbę potwierdzenia swojej racji i zamknięcia tematu, do zarzucania sobie nawzajem różnych, przykrych rzeczy. Później jednak temat zostaje ucięty nie przyznaniem się do czegokolwiek, nie obraniem jednej strony, ale spostrzeżeniem, że tak naprawdę ważniejsze od tego, kto był odpowiedzialny za co, było gotowe dzieło. Ładny sentyment, ale też trochę zbycie tematu. Inna sprawa, że oczywistym było, że żadnych nowych rewelacji w tym temacie nie uświadczymy, skoro wszyscy zainteresowani już nie żyją.
Intrygujące - zwłaszcza jeśli widz nie interesował się zakulisowymi informacjami - są genezy powstania poszczególnych postaci, jakie procesy myślowe zachodziły w głowie Stana, kiedy powoływał ich do życia. Tak więc mamy przeciętnego nastolatka Spider-Mana, trochę zbyt przemądrzałego Pana Fantastycznego, jego równie super żonę, pragnącego być zwykłym nastolatkiem Johnny'ego, potwora o gołębim sercu Bena, rzucającego celnymi uwagami na temat stanu ludzkości i naszego świata Silver Surfera, przedstawiciela mniej popularnej (wtedy) mitologii Thora, pierwszego czarnego superbohatera Czarną Panterę, czy odpowiedź na świrów z KKK w postaci X-Menów. Nie są to absolutnie nowe informacje, część z nich jest wręcz powszechnie znana (a o części opowiadał sam Lee w "Szczurach z Supermarketu" Kevina Smitha.
Największym problemem "Stana Lee" jest to, jak mało informatywną jest produkcją. Nie dowiesz się z niego niczego konkretnego o tym, jaką osobą Lee był w życiu prywatnym, nie posłuchasz o żadnych większych kontrowersjach, czy to związanych z nim, czy z wydawnictwem, a i o samych komiksach lecą tylko takie ogólniki, że trudno będzie nimi kogokolwiek zaskoczyć. Trzeba jednak przyznać przy tym, że film utrzymany jest w bardzo pozytywnej, krzepiącej tonacji i po spędzeniu z nim 90 minut zapewne będziesz miał lepsze samopoczucie, niż wcześniej. To taka filmowa wata cukrowa - słodka i dająca radochę, ale nie ma szans się nią najeść i generalnie brakuje jej wartości odżywczej. Po mojemu szkoda czasu na tę podkolorowaną laurkę.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych