Czy to powolny koniec multiversum Marvela i DC? O kryzysie kina superbohaterskiego
Wokół mainstreamowego kina superbohaterskiego nie ma obecnie dobrej atmosfery, zwłaszcza biorąc pod uwagę niskie oceny ostatnich filmów MCU i kiepskie wyniki w box office pozycji od DC. Paradoksalnie dzieje się to w roku, w którym triumf na gali oscarowej odniosło bardzo nietypowe widowisko fantastyczne, korzystające z wielu elementów obecnych wcześniej w dużo droższych obrazach.
Źle się dzieje w kinie superbohaterskim. Do takich wniosków dochodzą ostatnio nie tylko przedstawiciele kinofilskiej arystokracji, zwykle niezaprzątającej sobie głowy głośnymi blockbusterami (i tak jednak rytualnie uznając je za słabe), ale również ci, którym tego typu filmy są od zawsze bliskie. Najnowszych argumentów dla tezy o upadku tego segmentu rozrywki dostarczają ostatnie klapy dwóch produkcji DC, czyli “Shazam 2: Gniew Bogów”, a także wyczekiwanego przez wielu, a obrosłego wieloma kontrowersjami - zogniskowanymi wokół odtwórcy głównej roli, Ezry Millera - “Flasha”. Pierwszy z nich ledwo co przekroczył kwotę wydatków (nie wliczając tych marketingowych), a drugi właśnie przegrywa swoje starcie z box office.
Drugi przypadek jest o tyle interesujący, że wydawało się, iż obraz Andy Muschiettiego został przygotowany ze wszystkich starannie dobranych składników, zwykle dających w rezultacie atrakcyjne widowisko rozrywkowe. Zadziałać w nim miało przede wszystkim to, co sprawdziło się idealnie w przypadku “Spidermana: Bez drogi do domu” sprawnie łączącego nowe ze starym, objawiającym się w powrocie do dawnej roli Tobey Maguire’a i Andrew Garfielda. I o ile obecność Michaela Keatona w najnowszym dziele DC przyjęto bardzo dobrze, kompletnie nie przełożyła się ona na wyniki w box office, gdzie “Flash” zalicza największy zjazd w historii franczyzy, biorąc pod uwagę wyniki pierwszego i drugiego tygodnia wyświetlania.
O ile jednak fani DC mogą jeszcze spać spokojnie, bo już wiadomo, że franczyza przejdzie niedługo gruntowne zmiany, o tyle gorzej wygląda sytuacja Marvela, nawet jeśli włodarze MCU jeszcze nie dostrzegają jej w wynikach sprzedaży biletów. Wiele mówi o sytuacji tego uniwersum fakt, że potrzeba było interwencji odpowiedzialnego za rozwój opowieści bezpośredniego rywala, Jamesa Gunna, by za sprawą świetnej, trzeciej odsłony “Strażników Galaktyki” przypomnieć o tym, że wykorzystując dobrze znane fanom postacie da się jeszcze tworzyć efektowne, a przy tym również poruszające opowieści.
Interesujące wydaje się również to, że jeśli coś ostatnio wychodziło Marvelowi była to przede wszystkim kreacja antagonistów głównych bohaterów kolejnych filmów. Najjaśniejszym punktem marnego “Thora: Miłość i Grom” był w końcu - grany przez Christiana Bale’a - Gorr, owładnięty żądzą zemsty na wszelkich bóstwach galaktyczny morderca, znakomicie przy tym ucharakteryzowany. Niemal równie interesującą personą był w “Czarnej Panterze: Wakanda w moim sercu” także Namor, a z kolei w bodaj najlepszym z ostatniej fazy “Shang-chi i legendzie dziesięciu pierścieni” nie tylko ogromna charyzma Tony Chiu-Wai Leunga decydowała o tym, że postać Xu Wenwu została tak umiejętnie wykreowana. To samo, z pewnymi zastrzeżeniami, można powiedzieć również o Scarlet Witch (obecnej już w tej postaci w serialu “Wandavision”), a także Kangu Zdobywcy, jedynym jaśniejszym punkcie ostatniego “Ant-Mana”. Czyżby zatem w MCU zapomniano o rozwoju swoich herosów?
Złota formuła Marvela
Ciekawą perspektywę na marazm, jaki wyraźnie dopadł kino superbohaterskie w ostatnim czasie, daje lektura konkretnych fragmentów książki “Mordobicie” Reeda Tuckera, stanowiącej bodaj najbardziej popularną kronikę walki Marvela z DC. Już w drugim rozdziale autor w interesujący sposób przedstawia powody, dla których z początku dużo słabsza, a dziś lepiej radząca sobie na rynku firma zaczęła zdecydowanie dystansować, postrzegane jako coraz bardziej konserwatywne DC. W Marvelu w pewnym momencie postanowiono na postacie mające realne problemy, przez co dużo bliższe ówczesnej publice. Nie tylko zresztą najmłodszej, ale również tej dużo starszej, kompletnie rozczarowanej, jak czytamy u Tuckera, aseptycznymi bohaterami DC, idealnie dopasowanymi do lat 40’ i 50’, ale już nie do późniejszych rebelianckich czasów, naznaczonych choćby buntem wobec udziału amerykańskich wojsk w walce w Wietnamie.
To właśnie w tym okresie powstawały pierwsze zeszyty opowiadające o przygodach Fantastycznej Czwórki, Hulka czy też Spidermana. Wszystkich ich łączyło to, że swoje moce otrzymali zupełnie przypadkowo, a prócz zmagania się z potężnymi siłami zła, miewali również typowe problemy, często zresztą żałując, że nie mogą być już zwykłymi ludźmi, od czasu do czasu wręcz lamentując nad tym czym właściwie się stali. “Świetne rysunki, genialne postaci i doroślejsze podejście do fabuły niż w jakimkolwiek innym magazynie komiksowym(...)Bez dwóch zdań rozpoczęliście w komiksach nowy trend - opowieści o postaciach, które zachowują się jak prawdziwi ludzie, a nie krystaliczni, obrażający inteligencję przeciętnego czytelnika samarytanie” - napisał jeden z cytowanych we wspomnianej książce czytelnik, który idealnie podsumował mającą w tym czasie miejsce rewolucję w tym segmencie rozrywki.
“Chwila, chwila” - można by jednak powiedzieć. “Przecież kino superbohaterskie już dawno odrobiło lekcję z tamtego okresu i już nawet współcześni herosi DC, tacy jak choćby Flash czy Cyborg, są portretowani jako normalni ludzie, ze zwykłymi problemami, przez co są bliżsi widzom niż wspominane wcześniej kartonowe postacie z pierwszych komiksów”. To wszystko prawda, a dodać do tego należy również to, że i Marvel od początku powstania MCU starał się, by głównych bohaterów pokazywano jako mających podobne rozterki co zwykli ludzie, nawet jeśli wśród nich znalazł się miliarder, zarabiający na handlu bronią, chudy chłoptaś nagle stający się bohaterem Ameryki czy też podrzędny złodziej, który za sprawą otrzymanego kostiumu nie tylko przeżywa wielką przygodę, ale również uczy się na nowo funkcjonować w społeczeństwie.
Mimo wielu potknięć i kilku mocno przeciętnych filmów trzy pierwsze fazy MCU cechowała dbałość o przekonujący rys psychologiczny każdej z postaci, nadający jej często oryginalny charakter, a także umiejętne budowanie pomiędzy nimi relacji (Tony Stark - Peter Parker, Hulk - Hawkeye - Czarna Wdowa). Tej obecnie w większości kolejnych widowisk kompletnie brakuje, przez co widz niemający wielkiego sentymentu do pierwowzorów komiksowych, szybko obojętnieje, śledząc kolejne stadia rozwijanej w filmach intrygi, której poszczególne elementy stają się zresztą coraz bardziej przewidywalne. Tymczasem ze złotej formuły Marvela skorzystał w 2022 roku ktoś zupełnie inny, przy okazji również odnosząc jeden z najbardziej niespodziewanych triumfów na gali oscarowej.
Przejęcie pałeczki
Bezsprzecznie najważniejszy film z nurtu kina superbohaterskiego w 2022 roku nie był wcale częścią uniwersum Marvela ani DC, a okazał się produkcją niezależną. Mowa rzecz jasna o absolutnym triumfatorze tegorocznej oscarowej gali, czyli widowisku “Wszystko Wszędzie Naraz” Danielów Kwana i Scheinerta, które przy okazji stało się również najbardziej dochodowym obrazem w historii prężnie działającej wytwórni A24. Temu filmowi można, a nawet należy wiele zarzucić. Podczas gdy niektórym nie podoba się jego przesyt czy wręcz kompletny chaos, osobiście uważam, że nie jest on tak szalony, jak chcieliby by był postrzegany przez widownię jego twórcy. Widać to nie tylko w zestawieniu z serialowymi pozycjami z tego nurtu, takimi jak “Legion” Noah Hawleya, przy którym zresztą pracował sam Daniel Kwan, ale również choćby z absolutną rewelacją poprzedniego roku, czyli hinduskim “RRR”, będącym w wielu momentach absolutną jazdą bez trzymanki.
Nietypowe widowisko dwóch Danieli jest jednak filmem ważnym, bo niejako powraca do formuły zaproponowanej jeszcze przez twórców pierwszych kluczowych komiksów Marvela, w których fundamentem wszelkich fantastycznych opowieści była realna historia. Kwan i Scheinert wielokrotnie (choćby w bardzo ciekawym podcaście Marca Marona) podkreślali, że tak naprawdę wymyślili opowieść o trzypokoleniowym “generation gap”, które w filmie najmocniej objawia się w pytaniu, granej przez Stephanie Hsu, córki głównej bohaterki o to czy jej matka akceptuje ją taką jaką jest czy też bardziej martwi ją to co myśli o niej senior rodu. Kwestia ta stoi w centrum filmu, doprowadzając do awantury w wielu wymiarach, którą jednak ostatecznie udaje się opanować, głównie dzięki owocnej współpracy pierwiastka żeńskiego (przewrotnie reprezentowanego w tym filmie przez Waymonda) z męskim.
Duża część entuzjastów widowiska Kwana i Scheinerta podkreślała, że udało mu się w perfekcyjny sposób oddać poczucie nieogarniania własnego życia. W jednej z pierwszych scen filmu Waymond próbuje pokrzepić Evelyn, martwiącą się jak będzie wyglądała impreza urodzinowa jej ojca. “Nieważne jak oceni ją ojciec, ważne jak my będziemy ją postrzegać” - pociesza Evelyn jej mąż, ale oczom widza nieprzypadkowo ukazuje się kilka kadrów, oddających kompletny chaos jaki panuje w ich mieszkaniu. Ów nieporządek można postrzegać jako realne odbicie problemów jednego z reżyserów Daniela Kwana, który przyznał się do długo nieleczonego ADHD, zdającego się również wpływać na formułę tego kompletnie dzielącego widownię obrazu. Trudno jednak by było inaczej, bo jej duża część przyzwyczaiła się do zupełnie innych produkcji rozrywkowych, a tu w dodatku otrzymała niebanalny dramat psychologiczny, traktujący o przeróżnych aspektach funkcjonowania rodziny mieszkającej w Ameryce, a pochodzącej z Azji.
Przyszłość kina superbohaterskiego
Mimo wspomnianych już wielu zastrzeżeń co do filmu Kwana i Scheinerta, po jego seansie pozostało mi w głowie pytanie czy jego niewątpliwy sukces w jakikolwiek sposób wpłynie na mainstreamowe widowiska spod znaku MCU i DC. Oczywiście nie ma się co spodziewać, że będą one tak przepełnione odniesieniami do różnych innych dzieł filmowo-telewizyjnych (obrazy Wong Kar-Waia, kino kopane, “Matrix”, “Rick i Morty”, “Legion”) niż ostatni zwycięzca oscarowej gali , ale z jego sukcesu płynie jedna ważna lekcja. Niezależnie od swego ostatecznego charakteru fundamentem widowisk rozrywkowych powinna być dobrze napisana historia, z którą utożsamiać się mogą rzesze widzów na całym świecie, co zresztą w przeszłości już udawało się Marvelowi.
Paradoksalnie bowiem MCU jest w pewnym stopniu zakładnikiem swego wielkiego sukcesu, a mowa tu o znakomitym przyjęciu obrazu, realnie wieńczącego trzecią fazę uniwersum, czyli “Avengers: Endgame”, będącego najlepszym świadectwem nie tylko tego jak znakomicie wykreowanym przeciwnikiem okazał się Thanos, ale również dużej umiejętności zbudowania skomplikowanej historii powiązań pomiędzy wieloma różnymi pozytywnymi bohaterami, mających swą kulminację w ostatecznej bitwie sił dobra i zła. Patrząc na to co dzieje się obecnie w marvelowskim uniwersum wcale nie dziwią otwarcie formułowane wątpliwości co do tego czy twórcy w końcu przygotują coś na miarę wielkiego finału dzieła braci Russo.
Dużo mniej można powiedzieć o wielkim konkurencie Marvela, czyli DC, które teoretycznie znajduje się jednak w dobrych rękach. James Gunn zdołał już bowiem pokazać nie tylko to, że potrafi sprawnie zarządzać całkiem sporą grupą bohaterów, ale również, że ma wyczucie do detalu. Jednym z ciekawszych momentów ostatniej odsłony trylogii był moment, w którym jeden z bohaterów decyduje się na zaryzykowanie życiem, po to by uratować ulubioną playlistę muzyczną. “To są właśnie te detale!” - pomyślałem w tym momencie głosem niesławnego polskiego rajdowcy-amatora, siedząc w kinie, co zresztą sprawia, że nietrudno dać zbliżającemu się wielkiemu cyklowi DC duży kredyt zaufania. Ewentualne fiasko tego przedsięwzięcia będzie jednak widomym znakiem tego, że na wielkie uniwersa może nie być obecnie zapotrzebowania i obaj wielcy rywale powinni się skupić na pojedynczych projektach, które jednak należy powierzać tak ciekawym twórcom jak choćby Matt Reeves.
Przeczytaj również
Komentarze (33)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych