Nikt nie lubi, a każdy zna. Jak powstawał Armageddon, który właśnie kończy 25 lat
Wczoraj minęła 25 rocznica premiery “Armageddonu” Michaela Baya, który jest filmem interesującym z wielu powodów. To właśnie tu reżyser kojarzony dziś z efektownymi, ale niekoniecznie sensownymi scenariuszami, zrealizował swoje pierwsze wielkie widowisko katastroficzne, które okazało się sporym sukcesem w box office.
Jedną z ulubionych zabaw części kinomanów w latach 90’ mogła być typowa gra w “Znajdź 10 szczegółów różniących te dwie produkcje”. Rzeczywiście bowiem w owym czasie łatwo było się natknąć na filmy, wchodzące do multipleksów w jednym roku, często będące do siebie bardzo podobne. Jednym z najbardziej popularnych przykładów są “Wulkan” Micka Jacksona z Tommym Lee Jonesem i Anne Heche, który w 1997 roku konkurował z “Górą Dantego” Rogera Donaldsona, w którym świat od katastrofy ratował duet Pierce Brosnan - Linda Hamilton. Trzy lata wcześniej z bardzo podobną sytuacją zetknęli się widzowie “Gordy’ego” Marka Lewisa i “Babe - świnki z klasą” Chrisa Noonana, w obu przypadkach odbierających sobie za bohaterów urocze prosiaczki. Warto wspomnieć również przypadek “Kolumba odkrywcy” Johna Glena, który nie wytrzymywał porównań do „1492” Ridleya Scotta, po tym gdy oba weszły do dystrybucji w 1992 roku.
Dużo większy szum zrobił się jednak wokół dwóch produkcji z 1998 roku, co nie może dziwić, bo starły się tu ze sobą dwie niezwykle mocne firmy produkcyjne: Paramount Pictures i należące do Disneya, Touchstone Pictures. Fabuła obu filmów, zarówno “Dnia Zagłady” Mimi Leder, jak i “Armageddonu” Michaela Baya, koncentrowała się wokół prób powstrzymania lecącej w stronę naszej planety wielkiej asteroidy, która według naukowców mogła zakończyć życie na Ziemi. O ile jednak pierwszy z tytułów był pomyślany jako obraz dużo poważniejszy, przynajmniej próbujący na poważnie opisać konsekwencje tak katastrofalnego wydarzenia na społeczeństwo ludzkie, o tyle drugi niczego nie udawał. Trudno zresztą by było inaczej, skoro jego reżyserem został Michael Bay.
33-letni podówczas twórca nie miał jeszcze opinii reżysera w każdej swej produkcji obrażającego rozum i godność człowieka, autora filmów działających wyłącznie wtedy, gdy widz tuż przed kinowym seansem wyłączy myślenie na grubo ponad dwie godziny, by móc bez najmniejszych szkód delektować się jego kolejnym efekciarskim widowiskiem. Bay w latach 90’ zrealizował jeden z najsolidniejszych przedstawicieli nurtu buddy-movie, czyli “Bad Boys”, a także prawdopodobnie najbardziej efekciarski film sensacyjny końca XX wieku, uszlachetniony obecnością na ekranie tria Sean Connery-Nicolas Cage - Ed Harris, czyli “Twierdzę”. Nic więc dziwnego, że w momencie gdy przedstawiciele Touchstone potrzebowali reżysera do powstającego wtedy widowiska z pogranicza science fiction i filmu katastroficznego, sięgnęli właśnie po niego.
Wcześniej jednak należy wspomnieć o poważnych oskarżenia o to, co tak naprawdę stało za realizacją “Armageddonu”. Wysunął je scenarzysta wspomnianego już “Deep Impact”, Bruce Joel Rubin, opowiadający historię pewnego lunchu, podczas którego jeden z wpływowych producentów Disneya dokładnie notował wszystkie szczegóły najnowszej produkcji Dreamworks, mającej opowiadać o misji ratowania ludzkości przed zbliżającą się do Ziemi asteroidą. Co ciekawe początkowo “Deep Impact” miał wyreżyserować sam Steven Spielberg, który jednak w tym terminie pracował nad “Amistad”, a po tym jak pojawiły się plotki o bardzo podobnym projekcie Disneya, w Paramount zdecydowano się na powierzenie realizacji filmu mającej już wtedy na koncie kilka głośnych produkcji (m.n. “Peacemakera” z duetem George Clooney - Nicole Kidman) Mimi Leder. Z tego starcia, jak się później okazało, zwycięsko wyszła korporacja Myszki Miki.
Czy my jesteśmy tu za karę?!
Błyskawiczna praca nad scenariuszem do filmu wymagała uczestnictwa w niej wielu różnych osób, których ostatecznie naliczono aż dziewięć, przy czym ostatecznie tylko pięciu z nich zostało wymienionych w napisach końcowych. Oryginalny scenariusz napisał Robert Roy Pool, później został on przerobiony przez Jonathana Hansleighta, a inni twórcy dorzucali do niego swoje pomysły. Był wśród nich również JJ Abrams, spełniający w tym czasie rolę typowego “ghost writera”, który jednak ostatecznie został wymieniony jako współtwórca skryptu. Będący później obiektem wielu kpin, ale jednocześnie niezwykle efektowny dla widza scenariusz wielkiego starcia, nieprzypadkowo powiązanego ze słynnym miejscem opisywanym w Apokalipsie świętego Jana, był oczywiście sporym atutem widowiska Baya, które jednak mogło przyciągnąć ludzi do kin także znakomitą obsadą.
Gwiazdorem filmu okazał się sam Bruce Willis, będący już wtedy po występach w swych najbardziej znanych filmach, jak seria “Szklana pułapka”, “Piąty element”, ale również “Pulp Fiction” Quentina Tarantino i “12 małp” Terry Gilliama. Co interesujące, na plan widowiska Baya Willis trafił właściwie za karę. Artysta realizował bowiem w tym czasie komedię romantyczną “Broadway Brawler”, która ostatecznie nie została dokończona. Po kilkudziesięciu dniach prac nad nią aktor urządził awanturę, twierdząc że zmierza ona donikąd, w rezultacie czego zwolniono dużą część pracującej ekipy. Reżyser wraz z Willisem i resztą załogi próbowali jeszcze ratować projekt, ale ostatecznie został on zakończony, wskutek czego dużym problemem dla studia zaczęła być kwota pieniężna, którą już wydano na film. Wkrótce jednak osiągnięto porozumienie, w ramach którego Willis zobowiązał się do zagrania w trzech kolejnych obrazach produkowanych przez Disneya, za gażę dużo mniejszą niż jego ówczesny standard.
Ostatecznie wyszło mu to jednak na dobre, bo o ile na poziom “Armageddonu” można było narzekać, to gwiazdor zagrał choćby w dwóch obrazach Michaela Night Shyamalana, a jego rola w “Szóstym zmyśle” do dziś jest wymieniana jako jedna z najlepszych w całej karierze. Kompletowanie ekipy aktorskiej do “Armageddonu” okazało się zresztą niezwykle interesujące. Już rzut oka na listę płac uzmysławia, że składa się ona z przeróżnych nazwisk, często pasujących do tego blockbustera jak przysłowiowa pięść do nosa. Takim nazwiskiem jest z pewnością Billy Bob Thornton, który według własnych słów nie interesował się w tym czasie występem w tak drogich produkcjach, ale ostatecznie dał się przekonać. Z kolei Steve Buscemi przyjął rolę szlachetnego naukowca, chcąc odpocząć od typowego w tym czasie obsadzania go w rolach drobnych przestępców lub psychopatów. Kiedy jednak scenarzyści filmu dowiedzieli się o jego angażu, szybko dopisano pasujące do jego scenicznego emploi elementy osobowości, znów robiąc z niego na ekranie mocno oślizgłego typa.
Swoje problemy z pracą na planie filmu miał również Ben Affleck, który podczas jednej dyskusji z reżyserem wysunął całkiem słuszne argumenty, co do niezbyt racjonalnych podstaw scenariusza filmu. “Czy nie łatwiej byłoby nauczyć astronautów wiercenia niż czynić bohaterami filmu nafciarzy, których trzeba przystosować do funkcjonowania w przestrzeni kosmicznej?” - miał rzucić wtedy, co tylko rozsierdziło Michaela Baya, który kazał mu się zamknąć. Affleck miał również problemy z obecnym w filmie wątkiem romansowym, łączącym go z postacią graną przez Liv Tyler. Dla obu sceny pocałunków miały być trudne, dlatego że para znała się właściwie od dziecka, a relacji tej nie było w pierwszej wersji skryptu i ponoć dopisano ją dopiero po wielkim sukcesie “Titanica”, wyczuwając potencjał komercyjny tak poprowadzonej fabuły. Przełomową rolę w swej karierze zaliczył, wówczas mało znany, Michael Clarke Duncan, pierwotnie niewymieniony nawet w napisach początkowych, który sam wymyślił słynną linię: “Come and get Papa Bear!”, zyskując tym samym nowy przydomek.
Istotnym faktem związanym z realizacją “Armageddonu” okazała się możliwość kręcenia zdjęć do obrazu na realnej platformie wiertniczej, co w owym czasie wydawało się nie do załatwienia. Michael Bay zdołał jednak przekonać szefów tego obiektu, w czym pomógł fakt, że w filmie jej pracownicy stają się bohaterami ratującymi świat przed zagładą. Patriotyczny wydźwięk scenariusza pomógł również realizatorom w przekonaniu szefów NASA, by udzielić ekipie pozwolenia na pracę w tych częściach budynków Agencji, które zwykle są niedostępne dla cywili. Szacuje się, że podczas tworzenia filmu, ekipa pracowała wokół sprzętu wartego aż 19 miliardów dolarów.
Sukces bez ojca?
Bombastyczne widowisko Michaela Baya weszło do kin 1. lipca 1998 roku i ostatecznie okazało się wielkim sukcesem. Co istotne, choć zarobiło dużo więcej niż wspominany już wcześniej “Deep Impact”, tak naprawdę o żadnym z tych obrazów nie można mówić w kategoriach box-office’owej porażki i wśród ówczesnych analityków panowało przekonanie, że wcale nie podkradły one sobie widzów. Był to jednocześnie film mocno w swym czasie atakowany przez krytyków, a prawdziwy szturm przypuścił najważniejszy z nich, czyli Roger Ebert, nazywając dzieło Michaela Baya: “napaścią na oczy, uszy, mózg, zdrowy rozsądek i naturalne dla człowieka dążenie do tego, by się zabawić”, wymieniając ten tytuł wśród swoich najgorszych filmów dekady.
Interesującą rzecz zauważył w Variety inny krytyk, Todd McCarthy, sugerując, że odczuwany przez widza chaos, a także brak odpowiedniego dramatyzmu i rozwoju postaci wynika ze specyficznego stylu montażu, preferowanego przez Baya, który dziennikarz porównał do ustawionego przez 2.5 godziny, w pozycji strzału, karabinu maszynowego. Istotnie jest to dość dobre podsumowanie tego sposobu realizowania filmów, które jednak z czasem stanie się coraz popularniejsze, a ponadto wielu późniejszych twórców pokaże, że i w taki sposób da się realizować wciągające widowiska, które nie są tak dziurawe fabularnie jak “Armageddon”. Korzystając bowiem z porównań do broni, dzieło Baya znalazło się na celowniku astrofizyków, podobno ostatecznie stając się przedmiotem specyficznego ćwiczenia w NASA, polegającego na znalezieniu w nim jak największej ilości błędów w jak najkrótszym czasie.
Sukces “Armageddonu” nie jest liczony jednak wyłącznie w milionach dolarów zysku, ale również w specyficznej sytuacji w jakiej znalazł się ten film w latach późniejszych. Z jednej strony bowiem otrzymał aż cztery nominacje oscarowe, w tym także za pamiętną piosenkę grupy Aerosmith “I don’t wanna miss a thing”, wykonywanej oczywiście przez ojca Liv Tyler, Stevena. Z drugiej nie uniknął wskazań malinowej akademii, zyskując aż siedem, a Bruce Willis ostatecznie został uznany za najgorszego aktora w 1999 roku. Co jednak dziwniejsze film ostatecznie znalazł się również w dystrybucji Criterion Collection, zwykle wypuszczającej na swoich DVD/Blu-Ray największe arcydzieła kinematografii.
Jeśli zaś wziąć za dobrą monetę słynne powiedzenie, przypisywane Johnowi F. Kennedy’emu o tym, że zwycięstwo ma tysiące ojców, a porażka jest sierotą, to w tym wypadku kompletnie się ono nie sprawdziło. Choć bowiem Michael Bay z czasem zaczął odżegnywać się od swych krytycznych komentarzy, początkowo starał się zbagatelizować wpływ tego obrazu na jego dalszą karierę, uznając swój film z 1998 roku raczej za nieudaną produkcję. Niespecjalnie cenili go z pewnością Bruce Willis, Ben Affleck, Billy Bob Thornton czy Liv Tyler, a sam Steve Buscemi w odpowiedzi na pytanie dlaczego w nim zagrał, miał rzucić kiedyś w wywiadzie: “Chciałem mieć większy dom…”. “Armageddon” więc do dziś pozostaje przedziwnym filmem, którego nikt nie ceni, a niemal każdy zna, zapowiadającym nadejście bardzo podobnych tworów w już niedalekiej przyszłości. Realizowanych zresztą także przez samego Michaela Baya.
Przeczytaj również
Komentarze (50)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych