FIFA Street - za co pokochaliśmy uliczny futbol od EA?
Są takie gry, które zadebiutowały raz i sprawiły, że na zawsze zapisały się w historii. Często - w ramach marki - sukces ten udaje się przynajmniej kilkukrotnie powtórzyć, ale właściwie na tym koniec. Nawet gdy po latach mamy do czynienia z próbami przynajmniej nawiązania do wybitności danego dzieła (lub dzieł), to niestety kończy się to fiaskiem. I okazuje się, że dalej lepiej wrócić do oryginału.
Kilka przykładów tego typu w historii mieliśmy, ale dla mnie największym z nich już na zawsze będzie FIFA Street. Seria pozornie niepozorna, która w gruncie rzeczy wcale nie musiała odnieść sukcesu, jaki udało się osiągnąć. Nie była skazywana na bycie hitem, a dla wielu osób stanowiła zwariowaną wariację w kwestii klasycznych gier piłkarskich. Od początku wiarę w tytuł pokładali głównie najbardziej zafiksowani fani futbolu.
Ci, którzy potrafili w zapętleniu oglądać reklamy Nike z najpopularniejszymi piłkarzami. Ci, którzy nie potrafili oderwać się od kompilacji Joga Bonito na YouTube. I w końcu Ci, którzy czasem, zamiast wyjść na boisko, decydowali się iść pokopać na betonie, zdobywając punkty za obijanie ściany bloku czy jak najbardziej soczyste trafienie w krawężnik. A potem, po premierze, zakochali się już absolutnie wszyscy.
Nowy wymiar futbolu
Pierwsza FIFA Street zadebiutowała w lutym 2005 roku (na początku marca w Europie) i była właściwie kolejnym krokiem w działaniach Electronic Arts względem swoich sportowych marek. Rok wcześniej pojawiło się wszak NFL Street, a w 2001 wszyscy fani kosza mogli śmigać po betonowych boiskach w NBA Street. Kwestią czasu było więc, aż „ulica” zetknie się również z wirtualną piłką nożną.
Jak wspomniałem we wstępie, początkowo nie było wcale ogromnych zachwytów i wielkiego oczekiwania, ale z czasem ulegało to sporej zmianie. Zresztą, już samo ogłoszenie faktu, iż na okładce znajdzie się najgorętsze piłkarskie nazwisko tamtych czasów - sam Ronaldinho - było czymś, co działało na wyobraźnie. Z perspektywy czasy wiemy już, że debiut okazał się naprawdę sporym sukcesem.
Tak dużym, że zaledwie rok później zadebiutowała FIFA Street 2 (która, swoją drogą, aż do dziś uznawana jest za najlepszą odsłonę serii), a w 2008, już na kolejną generację konsol, pojawiła się FIFA Street 3. Kolejne cztery lata w przyszłość to najnowsza i ostatnia cześć serii, która nie dostała nawet numerka przy nazwie. I choć było jej bliżej do oryginalnej FIFY, niż poprzednim częściom, to Messi na okładce robił robotę.
I choć oczywiście wśród czterech wydanych produkcji nie było trudno wskazać wad, niedociągnięć i potknięć, które zaliczało Electronic Arts, to trudno nie wspominać dobrze samej serii. Oferowała ona coś innego, niż główna oś wydawnicza. Pozwalały na nieco mniej, ale jednocześnie nieco więcej i w zmienionej formule. Zresztą, wiele osób - do których sam się zaliczam - nawet dziś wraca. Archaizmy tu nie przeszkadzają. Dlaczego? Cóż…
Za co pokochaliśmy FIFĘ Street
Było wiele powodów, dla których za dzieciaka trudno mi się było oderwać od tych odsłon. Gdy z kumplem siadaliśmy do zabawy, potrafiliśmy przez naprawdę długie godziny siedzieć przed telewizorami i delektować się tym, co wyprawiamy na wirtualnych boiskach. Gdybym miał jednak wybrać trzy główne elementy, które sprawiły, że wszystko tam działało tak dobrze, to wiem, na co bym postawił.
Dynamika. Tak, to było coś, co bardzo mocno wyróżniało FIFĘ Street na tyle normalnej wersji gry. Niewątpliwy wpływ na to miał oczywiście rozmiar boiska i liczba piłkarzy. Choć graliśmy czwórką, a nie jedenastką, to zagęszczenie i tak było spore. A strzały z połowy boiska czy niemal z jednego końca na drugi były czymś normalnym. Do tego samo poruszanie było jakby bardziej płynne i znacznie szybsze.
Widowiskowość. Oj tak - mam tu na myśli absolutnie wszystko. Od tego, jak zaprojektowane były te wszystkie obskurne areny, na których mogliśmy grać, aż po stroje naszych zawodników i oczywiście sztuczki. Te ostatnie stanowiły w pewnym sensie główny punkt programu każdego meczu, a gdy udało się je dobrze połączyć z uderzeniem lub podaniem, potrafiły być niczym miód dla oczu. Coś wspaniałego!
Wolność. Na sam koniec aspekt, który był dla mnie chyba najważniejszym ze wszystkich. I jednocześnie tym, co najbardziej oddzielało FIFĘ Street od FIFY, czy choćby opracowywanej cały czas Volty. To wszystko dawało poczucie wolności i braku ograniczeń względem tego, co znamy z normalnych boisk. Faule były umowne, tricki wykonywało się dużo prościej, a drybling nie dawał nic prócz zdobywania terenu i nieopisanej przyjemności.
Podsumowując…
Skoro wspomniałem już o trybie VOLTA, który miał być trybem bonusowym normalnej FIFY, oferującym na podobne doznania do FIFY Street, to warto przy nim na chwilę pozostać - tak w ramach zwieńczenia tego tekstu. Choć wszystko zapowiadało się dobrze, a pierwsze zetknięcie z tą zabawą było rzeczywiście przyjemne, to niestety nie udało się osiągnąć takiego poziomu, jak przy grach sprzed około 15 lat.
Przede wszystkim każda z wymienionych przeze mnie powyżej cech została dość mocno osłabiona. Dużo bardziej spłaszczona względem głównej odsłony. Nie ma mowy o widowiskowości, która niekiedy zakrawała o piłkę nożną rodem z anime. Jest realistycznie, ale na małym boisku. To bardziej futsal, niż uliczny futbol. Ten dostaliśmy czterokrotnie i mam nadzieję, że dostaniemy jeszcze przynajmniej raz.
Przeczytaj również
Komentarze (5)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych