Strajku się zachciało – o co chodzi z protestami w Hollywood i jakie będą konsekwencje dla branży filmowej
Najbliższe kilka, jeśli nie kilkanaście, miesięcy w świecie filmu mogą upłynąć pod znakiem przesuwania dat premier kolejnych głośnych widowisk, tak jak to miało już miejsce w przypadku drugiej części “Diuny” Denisa Villeneuve’a, spowodowanej przez strajk amerykańskich scenarzystów i aktorów. Wokół tego protestu narosło już wiele mitów, podsycanych głównie przez przedstawicieli producentów; warto zatem wskazać czego tak naprawdę domagają się artyści i dlaczego ich protest ma duże znaczenie dla wielu innych branż, zwłaszcza tych zagrożonych przez coraz gwałtowniejszy rozwój AI.
Historia strajków w Hollywood zna przeróżne przypadki: zarówno tych trwających zaledwie kilka godzin (jak protest reżyserów w 1987 roku), jak i kilka lat (strajk muzyków w latach 1942-44). To co je jednak łączy to moment w których wybuchają. Zwykle wiąże się on bowiem z początkiem nowego sposobu dystrybucji tworzonych produkcji, takich jak sprzedawanie filmów telewizji w 1960 roku czy też zwiększenia znaczenia rynku DVD i Blu-Ray na przełomie 2007 i 2008 roku. Poprzedni protest bardzo dobrze pamiętają zresztą widzowie, nie tylko ze względu na fatalną jakość fabularną “Quantum of Solace”, będącego dla wielu najlepszym dowodem na siłę, zwykle niedocenianych, scenarzystów w Hollywood. Obecny konflikt producentów filmowych z twórcami skyptów, z którymi - po raz pierwszy od 1960 roku - sprzymierzyli się aktorzy, ma podobne podłoże, ale też pierwszy raz w historii jest tak obficie relacjonowany i komentowany, za sprawą wszechobecnego w dzisiejszych czasach Internetu.
Głównym problemem z postrzeganiem obecnego strajku scenarzystów przez postronnych obserwatorów, zwłaszcza po dołączeniu do niego aktorów, zazwyczaj reprezentowanych w mediach przez najlepiej zarabiających artystów, jest ujmowanie go w kategoriach buntu najbogatszych, chcących zagarnąć dla siebie jeszcze więcej. Tymczasem, wedle statystyk SAG-AFTRA, związku zrzeszającego najwięcej aktorów i pracowników scenicznych, 87% artystów należących do niego nie zarabia rocznie nawet kwoty określonej jako minimum, kwalifikującej ich do otrzymania ubezpieczenia medycznego. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja scenarzystów, znajdujących się w grupie zawodowej opłacanej najsłabiej. Szacuje się, że zdecydowana większość z nich pracuje za kwotę minimalną, wynegocjowaną w ostatnim MBA w 2020 roku i to tylko jeśli weźmiemy pod uwagę tych zatrudnionych na dłuższy okres. Mediana zarobków scenarzystów, zatrudnionych na tygodniowych kontraktach, w ostatniej dekadzie spadła o 23%, rzecz jasna uwzględniając inflację, która stała się w ostatnich miesiącach problemem właściwie wszystkich pracowników na całym świecie.
W świetle tych liczb, zestawionych z bajońskimi kwotami zarabianymi przez topowych managerów największych wytwórni filmowych i serwisów streamingowych, o których rzecz jasna szeroko rozpisuje się plotkarska prasa, wyjątkowo kuriozalnie wyglądają choćby słowa CEO Disneya, Boba Igera (27 milionów dolarów zarobione w zeszłym roku). W jednym z wywiadów lamentował on bowiem nad ogromną konkurencją na rynku streamingowym, kurczącym się zainteresowaniem telewizją i niepewną przyszłością, pouczając strajkujących twórców, że muszą podchodzić realistycznie do swych żądań płacowych. Te są niewspółmierne również do kwot pobieranych przez innego managera jednego z gigantów produkcyjnych, czyli Warner Bros., Davida Zaslava, z którym jak się okazuje problemy mają nie tylko twórcy skryptów czy aktorzy, ale również przedstawiciele współudziałowców Warnera. Zgodnie z doniesieniami medialnymi około 40% z nich głosowała przeciwko ponad 39 milionom, jakie CEO firmy otrzymał w 2022 roku jako dodatek do wartych 202 miliony dolarów akcji firmy. Wszystko w czasach gwałtownych cięć budżetowych, skutkujących nie tylko usuwaniem konkretnych produkcji z serwisu HBO MAX, ale również utratą tysięcy miejsc pracy.
W ostatnim tygodniu opinię publiczną zelektryzowała wiadomość, że przedstawiciele AMPTP (zrzeszającego największych producentów filmowych i serwisy streamingowe) zdecydowali się na zatrudnienie znanej agencji PR-owej, która ma pomóc w wykreowaniu przekazu medialnego, by nieco zmienić - generalnie przychylną scenarzystom i aktorom - ocenę opinii publicznej. Jak słusznie akcentowali komentatorzy, czyni to z obecnego konfliktu starcie czysto ideologiczne, bo pieniądze, które wydano na działalność owej agencji, można by równie dobrze spożytkować na to, by zakończyć obecny strajk. Ze środowiska producentów i właścicieli największych serwisów streamingowych dochodzą jednak głosy, że pójście na rękę aktorom i scenarzystom w USA mogłoby poskutkować zwiększonymi żądaniami także wśród twórców z innych części świata, którzy wzorując się na swych zachodnich kolegach po fachu mogliby również domagać się lepszych zarobków. Wyraźnie więc widać, że obecny spór ma charakter systemowy i widać w nim podobieństwa do wielu innych zawodów kreatywnych, zwłaszcza iż na całej branży wielkim cieniem kładzie się zagrożenie ze strony sztucznej inteligencji, coraz chętniej wykorzystywanej m.in. w pracy nad scenariuszami.
O co chodzi scenarzystom?
Postulaty, pod którymi podpisują się dziś obecnie nie tylko scenarzyści, ale także aktorzy, z grubsza dotyczą trzech obszarów. Nieprzypadkowo o obecnym strajku mówi się w kategoriach największego przestoju od 2020 roku, stanowiącego datę wybuchu epidemii COVID-19, za sprawą którego nie tylko branża filmowa przeżyła prawdziwy wstrząs. Jednocześnie bowiem to właśnie w tym czasie rozpoczął się prawdziwy boom serwisów streamingowych, które w tym osobliwym okresie wielkiego zamknięcia, stały się - obok z roku na rok tracącej znaczenie telewizji - jedynym źródłem rozrywki, przy okazji notując również rekordowe zyski. Twórcy skryptów chcieliby zabezpieczyć solidny, ale również sprawiedliwy procent tantiem od każdego wyświetlenia produkcji, przy której pracowali. Problemem, o którym przyjdzie powiedzieć więcej później, okazuje się jednak fakt, iż przedstawiciele tych stron zasadniczo nie dzielą się statystykami oglądalności swoich produkcji.
Kolejną kością niezgody jest sposób w jaki obecnie realizuje się seriale, przygotowywane już zazwyczaj nie dla telewizji, ale dla platform streamingowych. To rozróżnienie wydaje się kluczowe, bowiem jeszcze w czasach dominacji największych graczy, takich jak HBO czy też Showtime, wypracowane zostały zasady funkcjonowania, uwzględniające choćby obecność szerokiego zespołu scenariuszowego, który wspólnie pracował nad kolejnymi odcinkami, zapewniając zatrudnienie konkretnej liczbie (czasem nawet kilkunastu) współpracowników. W czasach liczenia każdego grosza i oszczędzania na wszystkim studia zaczęły zmniejszać liczbę zatrudnionych, doprowadzając do funkcjonowania tzw. “mini-roomów”. Złożonych z czterech, pięciu osób, uwzględniając przy tym showrunnerów, którzy często wcale nie zarabiają więcej niż ich koledzy-scenarzyści (wg. statystyk około połowa z nich inkasuje kwotę minimum). Związek domaga się dolnego limitu sześciu pracowników, z możliwością zatrudnienia sześciu kolejnych, w zależności od skomplikowania produkcji i liczby odcinków realizowanej serii, jak również ustalenia limitu zatrudnienia na minimum 13 tygodni, podczas gdy przedstawiciele producentów proponowali 10.
Warto zatrzymać się na chwilę przy tym postulacie, bo dość ciekawie pokazuje on współczesne problemy z poziomem produkcji realizowanych dla serwisów streamingowych. Dobrym kontrprzykładem może tu być bowiem sposób tworzenia seriali przez artystów zgromadzonych wokół Vince’a Gilligana, we wszystkich wywiadach podkreślającego, że jednym z podstawowych powodów, dla których zdecydował się na realizowania spin-offa do swej pierwszej, wielkiej serii “Breaking Bad”, była chęć pozostawienia przy sobie zgranego zespołu współpracowników, bez którego nie mielibyśmy obu znakomitych dzieł w ich końcowym kształcie. Posiadanie sporej grupy scenarzystów umożliwia nie tylko wymyślanie nowych pomysłów, ale także konfrontowanie ich z innymi, a to pozwala spojrzeć na nie z różnych perspektyw, co w mocno uszczuplonych mini-roomach często zwyczajnie nie jest możliwe i być może właśnie na tym zasadza się problem z wieloma dzisiejszymi produkcjami, na które często zwyczajnie szkoda czasu.
Liczba zatrudnianych pracowników zdaje się zaledwie wstępem do wielkiej dyskusji, dotyczącej coraz większej ekspansji AI, obecnie najczęściej przedstawianej pod postacią Chatu GPT. Ten co prawda jeszcze nie może samemu tworzyć scenariuszy, w zasadzie jednak mało kto wątpi w to, że jest to pieśń przyszłości. Scenarzyści domagają się nie tylko tego, by skrypty nie były tworzone przez specjalne programy, ale także by wyniki ich prac przy kolejnych produkcjach nie służyły do “karmienia” sztucznej inteligencji, która kiedyś mogłaby ich zastąpić. Wydaje się, że właśnie na tej płaszczyźnie znaleziono porozumienie pomiędzy pisarzami i aktorami, którzy również coraz częściej obawiają się o to, że w przyszłości zostaną zastąpieni przez sztucznie generowane obrazy tylko ich imitujące. Materiału do przemyśleń paradoksalnie dostarczył w ostatnim czasie sam Netflix, za sprawą pierwszego odcinka szóstego sezonu serialu “Black Mirror”, w którym mamy do czynienia z sytuacją realizowania serii o realnym życiu głównej bohaterki, odgrywanej przez aktorkę, początkowo nie mającą nawet świadomości tego, że sprzedała swoje prawa do występowania w tego typu produkcji.
Konsekwencje dla branży
Decyzja o opóźnieniu premiery jednego z najważniejszych kinowych widowisk 2023 roku, czyli drugiej części “Diuny” Denisa Villeneuve’a, której należało się spodziewać, może być zaledwie pierwszym aktem w długiej batalii pomiędzy scenarzystami i aktorami a producentami filmowymi. Głośnym echem, nie tylko w środowisku tych pierwszych, odbiła się bowiem anonimowa wypowiedź przedstawiciela drugiej strony, twierdzącego że mogą oni przeczekać konflikt do czasu aż pisarze, jak również mniej znani aktorzy, zaczną tracić swoje zastawione pod hipotekę domy. Na te słowa w wyjątkowo gniewny, ale też całkowicie zrozumiały, sposób odpowiedział w filmie umieszczonym w mediach społecznościowych znany aktor Ron Perlman, przypominając że dom można stracić w niejeden sposób, przy okazji również dodając to, że w tym środowisku każdy wie kto gdzie mieszka…
Czy przedstawiciele producentów rzeczywiście mogą wziąć swych oponentów na długie przeczekanie? Paradoksalnie w najlepszej sytuacji są najbardziej krytykowani szefowie serwisów streamingowych, zwłaszcza Netflixa, którzy już dawno wypracowali sobie strategię dywersyfikowania kontentu i brak propozycji od najprężniej działającej światowej kinematografii mogą sobie odbijać dzięki stałemu dostępowi propozycji koreańskich, hiszpańskich, a nawet tymi produkowanych w Republice Południowej Afryki, będącej w ostatnich latach prawdziwym dostarczycielem nowych produkcji. W dużo gorszym położeniu są jednak włodarze stron, którzy jakiś czas temu zadecydowali o wstrzymaniu realizacji produkcji w innych państwach niż USA, jak również kinowi giganci. “Diuna” może nie być jedynym głośnym widowiskiem, już ukończonym, którego premiera zostanie wstrzymana, z uwagi na chęć promowania go grającymi w nim główną rolę największymi gwiazdami ekranu.
Sytuacja na innych rynkach jest zresztą również bardzo ciekawa, także z punktu widzenia polskich twórców filmowych. Jeszcze w 2020 roku ogłoszono w Niemczech finisz negocjacji przedstawicieli Netflixa z twórcami, uznanej za jedną z najlepszych produkcji streamingowego giganta, serii “Dark”, której autorzy mieli dostawać tantiemy za wyświetlanie ich dzieła na serwisie. Po dokładniejszym przyjrzeniu się sprawie okazuje się jednak, że mowa tu jedynie o skromnym procencie od rekordowej oglądalności serialu, której oczywiście - zgodnie z tym o czym wspomniano wcześniej, co doskonale wpisuje się w strategię biznesową takich firm - nie ujawniono, a dodatkowe zyski miały nie być negocjowane z przedstawicielami twórców, którzy wcale nie byli zadowoleni ze sposobu rozwiązania tej sprawy. Wzrastające znaczenie europejskich filmów i serii, w czasach strajku w USA, mogą zatem doprowadzić do podobnego protestu także na terenie UE.
Niezwykle interesująco na tym tle wygląda również sytuacja rodzimych artystów, którzy mogą narzekać głównie na zupełnie niedostosowane do obecnych realiów ustawodawstwo (głównie brak implementacji dyrektywy audiowizualnej w UE). O poziomie wynagradzania polskich twórców, za ich wkład w produkcje netflixowe, dużo mówi choćby ostatni wpis facebookowy Macieja Kurowickiego z grupy Hurt, którego piosenka “Załoga G” została wykorzystana w jednym z najpopularniejszych polskich filmów zeszłego roku: “Jak pokochałam gangstera”. Zespół otrzymał za nie, poprzez ZAIKS, zawrotne 217.01 PLN. Trudno jednak winić streamingowych gigantów, którzy w tym wypadku po prostu wykorzystują prawo (a raczej jego brak); jednocześnie warto wspomnieć o tym, że Stowarzyszenie Filmowców Polskich, w którym zrzeszonych jest tysiące rodzimych twórców, nosi się z zamiarem pozwania polskiego rządu za brak odpowiednich ram prawnych, które pozwoliłyby na wyegzekwowanie należytej zapłaty za realizowane przez nich produkcje, podbijające nie tylko nasz, ale również zagraniczne kraje. To tylko jeden z licznych przykładów na to, że problemy globalne mają przełożenie również na lokalne rynki, a Los Angeles ostatecznie wcale nie jest tak daleko od Warszawy.
Przeczytaj również
Komentarze (43)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych