Naruto doczeka się live-action. Mam ogromne obawy…
Aktorskie adaptacje anime nie są dziś już chyba żadnym zaskoczeniem. Właściwie odnoszę wrażenie, że gdy mamy jakiś hit japońskiej animacji, to niekiedy większe zdziwienie wywołuje brak informacji na temat potencjalnego live-action, niż ich obecność. Faktem jest bowiem, że mamy tu do czynienia z typem produkcji, które mają ogromne możliwości zarobkowe - w końcu sama marka nie musi być budowana od zera.
Oczywiście wiąże się to z pewną ważną kwestią - bardzo łatwo jest się oparzyć. Zarówno twórcom, jak i widzom. Nie ma bowiem przypadku w tym, że znaczna większość aktorskich animacji anime spotyka się raczej ze zmasowaną krytyką, niż zadowoleniem. Bleach, Death Note, FullMetal Alchemist, Dragon Ball: Ewolucja… Mógłbym tak wymieniać naprawdę długo. I łatwiej znaleźć te złe produkcje, niż wyjątki jak niedawny One Piece.
A jednak pokusa ponownego zinterpretowania raz opowiedzianej historii, ale w nieco innej formie, jest bardzo mocna i pojawiają się kolejne doniesienia o kolejnych markach wpadających w tę maszynkę. I zgodnie z niedawnym ogłoszeniem - następną dużą “franczyzą”, która doczeka się aktorskiej wersji, jest… Naruto. Co ważne, mamy mieć w tym przypadku do czynienia z filmem! I nie wiem, czy to dobrze.
Słowem wstępu…
Aby zarysować kontekst - jestem ogromnym fanem Naruto. Co ciekawe i poniekąd zabawne, moja przygoda z tym anime zaczęłą się… Na Jetixie! Z polskim dubbingiem, tym nieco zabawnym openingiem, głównym bohaterem powtarzającym jak mantrę “kumalski?!” i przeplataniem kolejnych odcinków innymi seriami, które jakkolwiek wpasowały się w tematykę szeroko pojętych “ninja”.
Później już poszło samo, a dziś mam za sobą dwukrotny seans całego anime, zaliczone wszystkie filmy kinowego, każdy rozdział mangi (również dwukrotnie), a także całą masę light novel, gier wideo i wszystkiego, co tylko związane z tą marką. Czasem w mniej, a kiedy indziej w bardziej kanonicznej formie. I niech mojej słabości najlepiej dowodzi fakt, że by tylko spędzać więcej czasu z ulubionymi bohaterami, cały czas chłonę Boruto.
Gdy więc w piątek, tydzień temu, pojawiły się informacje o tym, że powstaje aktorska adaptacja Naruto w postaci filmu, od razu zacząłem zgłębiać wszystkie dostępne wiadomości na ten temat. Cóż, będąc szczerym, nie było tego wiele. Poznaliśmy nazwisko reżysera (Destin Daniel Cretton - ten który odpowiadał m.in. za Shang-Chiego w MCU) i dowiedzieliśmy się, że będzie to film, a nie serial.
Na tym etapie nie znamy jeszcze ani członków aktorskiej obsady, ani nawet przybliżonej daty premiery, w okolicach której pełnometrażowe live-action miałoby trafić do kin (bo w przypadku adaptacji tak dużej marki, trudno sobie wyobrazić, aby postawiono na inny sposób dystrybucji). Jedno jest pewne - już na tym etapie mam bardzo złe przeczucia. Dużo gorsze, niż w przypadku adaptacji One Piece.
Dlaczego to zły pomysł?
No dobra, ale pogadajmy o konkretach. Po pierwsze - objętość serii. Jeśli chodzi o mangę, mówimy o 72 tomach, na które składa się siedemset rozdziałów opowieści. W przypadku animowanej ekranizacji (nie wyciągając z tego fillerów), mamy do czynienia z 720 odcinkami. Zakładając, że każdy z nich ma 22 minuty, wyjdzie nam 15 840 minut na obejrzenie całości. To przekłada się na 264 godziny, co z kolei równa się około 11 pełnym dobom seansu.
Jeśli chodzi o film, to prawdopodobnie zamknie się on w 2-3 godzinach. Oznacza to, że nie ma mowy o pokryciu całości. Niemniej, było to oczywiste. W takim wypadku możemy spodziewać się, że twórcy będą chcieli skupić się na pierwszym dużym wątku historii, a więc gdzieś do końca arcu z Zabuzą i Haku. W anime będzie to odcinek 20, więc - ponownie przybliżając - troszkę ponad siedem godzin materiału źródłowego. Tu już wygląda to sensowniej.
Z wyjątkiem jednej rzeczy - sam początek, bez dalszego kontekstu, nie będzie miał większego sensu. Nie będzie różnił się przesadnie od zwykłego filmu akcji, w którym mamy grupkę przyjaciół mierzących się ze złoczyńcą. Siłą Naruto jest bowiem budowanie pewnej legendy i powolne - niekiedy wręcz mozolne - dokładnie kolejnych cegiełek do świata, za który Masashi Kishimoto zgarnia zasłużone laury.
Dokładając do tego kwestie związane z trudnością przełożenia tak barwnych scenerii na live-action, a także dość zakręconych technik czy ewolucji, możemy śmiało założyć, że CGI wypełni film. Jeśli jest używane z rozwagą, może być wartością dodatnią. Gdy jednak zaczyna przejmować film, robi się jego ogromną wadą. I teraz bardzo się w tym przypadku obawiam. Niełatwe zadanie przed twórcami.
Reasumując…
I oczywiście bardzo chciałbym się mylić - przynajmniej tak bardzo, jak w przypadku “One Piece” od Neftlixa. Tam jednak moje obawy były sporo mniejsze - choćby przez wzgląd na to, że początki historii Luffy’ego są nieco łatwiejsze do przełożenia na live-action, a przy tym adaptacja serialowa to znacznie bezpieczniejsza opcja. Zresztą, świetnym przykładem jest “Dragon Ball: Ewolucja”, którego jednym z największych zarzutów była fabuła.
Tak czy inaczej, na pewno nie zamierzam poprzestać na takiej opinii. Coś więcej będzie można powiedzieć, gdy pomysł zacznie się krystalizować. Może gdy zobaczymy obsadę? Albo przynajmniej pierwszy zwiastun? Jestem niezwykle ciekaw, jak to wyjdzie. Potencjał finansowy i porwania fanów jest ogromny, ale wizja porażki równie wielka. Cóż, im większy koń, tym bardziej boli upadek. Ale kto nie ryzykuje, nie wygrywa.
Przeczytaj również
Komentarze (11)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych