Najgorszy projekt na Netflix jaki oglądałem? Wybór jest prosty…
Znacie to uczucie, gdy podchodzicie z ogromnymi nadziejami do jakiegoś tytułu, a później okazuje się, że kompletnie nie sprostał on Waszym oczekiwaniom? Cóż, jest duża szansa, że tak - wszyscy mieliśmy tak przynajmniej kilka razy, bowiem nie da się stuprocentowo trafiać. A czy znacie uczucie, gdy czekacie na produkcję, wiedząc, że ma małe szanse na powodzenia, a i tak wypada gorzej?
W takich sytuacjach nie jest już nawet przykro. Nie czuć zawodu - robi się zabawnie. To taki trochę śmiech przez łzy, bo choć nie obiecywaliśmy sobie absolutnie nic, to dostajemy taką dawkę absurdu, że zaczynamy kwestionować, dlaczego właściwie to sobie robimy. Daleko temu do guilty pleasure. Jest po prostu źle. Cóż, zdarzyło mi się obcować z takimi przypadkami i dziś chciałbym opowiedzieć o jednym z nich.
A choć gdy pojawiło się zlecenie na ten tekst, to początkowo miałem pustkę, bo ostatnimi czasy raczej więcej nadrabiam, niż śledzę debiutów, to w końcu przypomniałem sobie o tym, który film wywarła na mnie najgorsze wrażenia. O jednym tytule, który przebił wszystkie inne swoją dawką absurdu, dennego scenariusza i kompletnego niezrozumienia świata, w którym się obracał. Pozwólcie, że Wam o nim opowiem.
Notatnik Śmierci
Death Note to bardzo głośna japońska marka, która swój debiut zaliczyła pod koniec 2003 roku. Wtedy też na łamach Shunkan Shonen Jumpa pojawił się pierwszy rozdział opowieści, wprowadzający nas w świat Lighta Yagami. Całość dobiegła końca w maju 2006 roku, a już kilka miesięcy później zadebiutowała animowana adaptacja, która sprawiła, że popularność serii eksplodowała.
Marka urosła to gargantuicznych rozmiarów, fani zakochali się w samym koncepcie, a także wykreowanych na potrzeby opowieści postaciach i zabawą koncepcją tego, że dobro i zło zależą w gruncie rzeczy od punktu widzenia. Mniej niż czterdzieści epizodów, a wystarczyło, by przynieść globalny sukces. Zresztą - swego czasu seria emitowana była także w naszym kraju za sprawą wieczornych transmisji na Hyperze.
I w dużej mierze fenomen brał się z tego, że wszystko trzymało się kupy, a my dostaliśmy walkę dobra ze złem (choć kto jest kim?), gdzie w ruch nie szły pięści, a umysły. Dwie postacie, ponadprzeciętna inteligencja i zawiłość oraz trwający niemal nieustannie pościg z dwóch stron, który trudno doprowadzić do końca. Jestem wielkim fanem Sherlocka Holmesa, ale wykombinowana na potrzeby tej pozycji dedukcja to absolutnie najwyższy poziom.
Co ważne - to niemal samograj. Dzieło tak świetnie sklejone, że nie byłoby problemu, by przedstawić je w formie europejskiego komiksu, książkowej powieści fantasty, słuchowiska, czy aktorskiej adaptacji. Cóż, tak się przynajmniej do pewnego momentu wydawało. A dokładniej rzecz biorąc do 2017 roku, albowiem właśnie wtedy Netflix postanowił zaserwować nam ich spojrzenie na Death Note.
Kompletnie zawalona adaptacja
Zacznijmy od jednej bardzo ważnej rzeczy - “Death Note” od Netflixa to nie jest wierna ekranizacja. Nie mamy tu do czynienia z przeniesieniem mangi jeden do jednego na nasze ekrany. Korporacja zdecydowała się postawić na coś w stylu małej reinterpretacji dzieła Oby Tsugumi. Wszystko zostało przeniesione do Stanów Zjednoczonych, a dodatkowo w pewnym sensie zmieniono charakterystykę samych bohaterów (emocjonalny L?!).
Już to jest pewnie dla wielu “czerwoną flagą”, ale niestety nie zamierzam przerywać tekstu na tym etapie. Kolejną sprawą jest próba zmieszczenia ponad trzydziestu epizodów w formie pełnometrażowego filmu. Jako serial mogłoby mieć to więcej sensu, ale gdy dostajemy trwającą mniej niż 2h opowieść, to można się domyślić, że tempo jest tu niewyobrażalnie duże. Dynamika sprawia, że wiele intryg zatraca znaczenie i wydźwięk.
Zresztą, ze względu na szybkość tych strat jest znacznie więcej. Relacje międzyludzkie są płytkie, zawiłość tych szachów w realnym świecie przedstawiona jest w mocno uproszczony i spłaszczony sposób. Powstają z tego najwyżej warcaby i to takie, w które gra dwójka przedszkolaków. Nie ma nacisku na taktykę, przemyślane ruchy - wszystko zdaje się dziać, bo tak chce los.
I to prowadzi do dwóch wniosków - albo twórcy kompletnie nie zrozumieli, na czym polegał fenomen oryginału, albo zabrakło im miejsca, by to wszystko zmieścić. Cóż, w obu przypadkach pewnie dało się temu zaradzić, natomiast ostatecznie tak się nie stało. Filmowy “Death Note” od Netflixa jest więc zwyczajnym, przeciętnym filmem i jednocześnie fatalną adaptacją (nawet ze świadomością, iż to nie ekranizacja).
Podsumowując…
Aby być fair, pozwolę sobie napomknąć, że sam film nie ma wyłącznie wad. Jest - moim zdaniem - zły, ale da się znaleźć kilka pozytywów. Oferuje naprawdę przyjemną ścieżkę dźwiękową, a aktorzy wypadli całkiem fajnie. To jeden z tych przypadków, gdzie choć odtwórcy ról się starali, to samo ich napisanie wszystko zaprzepaściło. Niektórych murów nie da się przeskoczyć i pozostaje walić w nie głową.
Tak więc, konkludując, koniec końców musiałem postawić właśnie na ten projekt. Wiem, że jest więcej nieudanych dzieł, ale z wieloma zapewne nawet nie miałem styczności. W przypadku filmu na bazie “Death Note” nie obiecywałem sobie nic, wiedząc, jak słabą serię notowały wtedy wersje live-action głośnych anime. A jednak ostateczne wrażenia były jeszcze gorsze, niż się spodziewałem. Nie polecam.
Przeczytaj również
Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych