Gwiezdne wojny: Akolita (2024) - recenzja, opinia o serialu [Disney]. Co wydarzyło się na Brendok?
Osha i Mae są bliźniaczkami rozdzielonymi piętnaście lat wcześniej, podczas osnutych tajemnicą wydarzeń na ich rodzinnej planecie Brendok. Jedna była kiedyś padawanem, lecz zrezygnowała z tej ścieżki przed ukończeniem treningu. Druga pojawia się nagle, jako uczennica skrytego pod maską użytkownika ciemnej strony mocy. Czy ich ponowne spotkanie będzie powodem do radości czy katalizatorem wielkiej tragedii?
Przyznam, że widziałem już kilka wstępnych opinii na temat "Akolity" i w większości z nich bawi mnie setnie porównanie serialu Leslye Headland do produkcji detektywistycznej, kina noir wręcz. Przecież tu niemalże od samego początku wiadomo kto odpowiada za śmierć kolejnych mistrzów Jedi - serial dosłownie zaczyna się sceną walki Mae (Amandla Stenberg) i Indary (Carrie-Anne Moss). W sferze domysłów na ten moment pozostaje jedynie dokładne wyjaśnienie dlaczego tajemniczy sith (?) każe dziewczynie zdejmować tych konkretnie Jedi i kim on(a) tak dokładnie jest.
Rzecz w tym, że obserwując politykę Disneya i sugerując się ich produkcjami z ostatnich paru lat, można z całkiem solidną dozą prawdopodobieństwa domyślać się, jak ta fabuła się dalej potoczy, na jakie odpowiedzi możemy liczyć. Nasi przyjaciele z polskiego oddziału firmy byli na tyle mili, że udostępnili nam już pierwszą połowę sezonu, czyli cztery z ośmiu odcinków i mam wrażenie, że końcówka tego czwartego zdaje się wstępnie potwierdzać moją teorię, której jednak nie będę tutaj przytaczał, żeby nie było, że sadzę spoilerami.
Gwiezdne wojny: Akolita (2024) - recenzja, opinia o serialu [Disney]. Dwie strony tej samej monety
Fabuła nie koncentruje się wcale na tej złej siostrze, jak mógłby sugerować tytuł. Powiedziałbym wręcz, że jak na razie więcej czasu spędziłem z Oshą i jej dawnym mistrzem, Solem (Lee Jung-jae) oraz wesołą zgrają rycerzy i padawanów podróżujących razem z nimi. Spokojniejsza z bliźniaczek od dawna już nie ma nic wspólnego z zakonem, zamiast tego preferując zawód mechanika, lecz podobieństwo siostry sprawia, że szybko staje się główną podejrzaną w sprawie morderstw i tylko wiara jej dawnego mistrza sprawia, że może cieszyć się względną wolnością i pomagać w śledztwie.
Mae natomiast przebywa głównie w towarzystwie śliskiego przemytnika, który potrafi załatwić praktycznie dowolną broń, gadżet czy truciznę, imieniem Qimir (Manny Jacinto). No i w sumie również Jedi, których za chwilę zamorduje (wśród nich Dean-Charles Chapman, czyli Tommen Baratheon z "Gry o tron", w najmniej przekonującej, sztucznej brodzie tego sezonu). W trzecim odcinku zobaczymy fragment przeszłości dziewczyn, a w czwartym kolejną konfrontację, zakończoną cholernie irytującym cliffhangerem. Fabuła sprawia wrażenie deczko nieskoncentrowanej, fragmentatycznej, ale to dlatego, że mamy tu do czynienia ze scenariuszem-układanką, tajemnicą, którą scenarzyści powoli przed nami odkrywają (jak przewidywalna by ona nie była) i wierzę, że ostatecznie serial złoży się w logiczną całość.
Gwiezdne wojny: Akolita (2024) - recenzja, opinia o serialu [Disney]. Nowa era, stare problemy
Ciekawie jest po raz pierwszy w historii zobaczyć na ekranie erę Wysokiej Repibliki, całe dekady przed przejęciem władzy przez Palpatine'a. Kompletnie inni rycerze zdają się piastować najważniejsze pozycje w radzie (tylko gdzie jest Yoda?! Na wakacje pojechał, czy co?), panuje inna moda, popularne są miecze w kolorze żółtym, których w czasach końca republiki i rozkwitu imperium niemalże nie było wcale (a pamięta ktoś, który mistrz Jedi śmigał z żółtym mieczem w jednej grze na PS2?!). To nie kosmetyka jest jednak najciekawsza, a polityka tej ichniej rzeczywistości - zwłaszcza w odniesieniu do rycerzy Jedi, bo szerszego kontekstu na ten moment nie potrafiłbym opisać. Już teraz wyraźnie widać butę i pychę zakonu, które ostatecznie doprowadzą do jego upadku. Oni tylko udają, że proszą o możliwość sprawdzenia, czy dziecko nadaje się na rycerza, w rzeczywistości nigdy nie mając zamiaru zrezygnować, nawet w razie odmowy. Dobrze widać to też na przykładzie zwierzchniczki Sola, Vernestry Rwoh (Rebecca Henderson), kobiety ledwie powstrzymującej swój gniew, prędkiej przy wyciąganiu wniosków i ponad wszelką wątpliwość wiedzącej więcej, niż daje po sobie poznać. Mam wrażenie, że scenarzyści szykują nas na wątek w stylu: "ci źli wcale nie są tacy źli, a jedynie niezrozumiani, bo ci dobrzy nadużywają swojej władzy". Mam wrażenie, że oglądałem ten wątek już milion razy w ostatnich latach, więc mam nadzieję, że jednak się mylę.
Aktorsko jest po prostu przyzwoicie, z paroma wartymi wyszczególnienia interakcjami. Przede wszystkim Sol wydaje się być bardzo dobrodusznym, udręczonym przeszłością mistrzem, a jego interakcje z Oshą są każdorazowo interesujące i całkiem urocze. Strach się bać, jakież to niespodzianki z nimi związane szykują dla nas twórcy w drugiej połowie sezonu - bo przecież nie może być tak kolorowo przez cały sezon, prawda? Nie do końca podoba mi się natomiast fakt, że tak wiele osób zachowuje się tak podejrzanie - od mistrza Yorda (Charlie Barnett), przez wspomnianą już Vernestrę, na tchórzliwym Qimirze kończąc. Przecież to jasne, że wszyscy nie mogą być źli, a wręcz najpewniej nie będzie to żadne z nich, a "ostatnia osoba, której się spodziewasz". W tym właśnie problem, że niby scenariusz się stara, ale jest ostatecznie tak sztampowy, znajomo brzmiący, jak to tylko możliwe. Ponownie: mam nadzieję, że się mylę.
"Gwiezdne wojny: Akolita" to na ten moment taki metaforyczny serial Schroedingera - widzę zarówno potencjalną przyszłość, w której jest to po prostu udana, boczna historyjka, ciekawostka do jednorazowego, ale całkiem przyjemnego obejrzenia, jak i taką, gdzie fabuła ostatecznie rozbija się kompletnie o nieprzesadnie wygórowane ambicje twórców. Na ten moment ciekawi mnie część postaci, uważam, że sceny walki wręcz z użyciem mocy są całkiem dobrze nakręcone, zdjęcia w plenerze robią sympatyczne wrażenie i mam ochotę sprawdzić co wydarzy się dalej, nawet jeśli trochę boję się, że rozwiązanie mnie zawiedzie. To i tak znacznie lepiej, niż w przypadku "Kenobiego", którego miałem dosyć już po drugim odcinku. "Andorowi" nie dorasta jednak do pięt.
Przeczytaj również
Komentarze (68)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych