Reklama
Aggrodr1ft

Dziesięć niszowych filmów, które warto mieć na oku w 2024 roku

Dawid Ilnicki | 17.08, 14:00

Za nami niezwykle udane kilka miesięcy w świecie filmu, przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę perspektywę festiwalową. Na letnich imprezach w Polsce można było bowiem zobaczyć wiele głośnych tytułów, a część z nich nie tylko spełniła wszelkie oczekiwania, ale nawet je przerosła. 

Połowa sierpnia to tradycyjnie koniec pierwszej części polskiego sezonu festiwalowego, którego głównymi punktami są dla mnie Nowe Horyzonty i gdański Octopus Film Festival, gdzie można się zapoznać z wieloma nowościami z tego roku. Program pierwszej imprezy był w tym roku tak mocno napakowany atrakcjami, że pomimo zobaczenia grubo ponad 40 filmów i tak mógłbym spokojnie ułożyć dziesiątkę najlepszych, których nie widziałem. Wysoki poziom trzymał również Konkurs Główny na Octopusie, gdzie udało mi się obejrzeć wszystkie obrazy i co najmniej dziewięć z nich były bardzo ciekawe. Do kilku pewnie przyjdzie jeszcze wrócić w corocznym temacie, polecającym naprawdę niszowe obrazy. Póki co wybrałem jednak dziesięć najciekawszych produkcji, które miałem przyjemność obejrzeć. Część z nich z pewnością trafi do polskiej dystrybucji i to już niedługo. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Surfer

Trwa znakomita passa Nicolasa Cage’a! Amerykański gwiazdor zaskoczył w tym roku demoniczną rolą w znakomitym “Longlegs” Osgooda Perkinsa, a wcześniej - bo na festiwalu w Cannes - pokazywano świetnego “Surfera” z nim w roli głównej. Tytuł sugeruje opowieść rodem z lat 90’ poprzedniego wieku, a tymczasem jest to rodzaj mocno przerysowanej czarnej komedii, obficie czerpiącej z nurtu ozploitation, w której główny bohater próbuje sfinalizować kupno domu, wcześniej należącego do jego dziadka, a znajdującego się na wybrzeżu, przez co wchodzi w spór z przedziwną, quasi-religijną grupą surferów. 

Daaaaaali!

Niezwykle pracowity był w ostatnim czasie Quentin Dupieux, który na światowe festiwale filmowe przywiózł aż trzy filmy. Mocno chwalonego przez krytykę “Yannicka”, równie gorąco przyjęty “Drugi akt”, a także trzeci film, który przekonuje, że Francuz potrafi robić świetne filmy na podstawie dosłownie jednego motywu. Jest nim w tym wypadku ogromna i niewątpliwie odwzajemniona miłość wielkiego malarza, Salvadora Daliego do samego siebie. Fabuła produkcji osnuta została wokół prób przeprowadzenia z nim wywiadu, które niemal za każdym razem kończą się fiaskiem. Ostatecznie jednak przeradzają się w wielki triumf, a mimo tego, iż w zasadzie wciąż prezentuje się nam tu ten sam dowcip, pomysłowość w jego opowiadaniu okazuje się tak duża, że jest to bez wątpienia kolejna udana produkcja twórcy “Deerskin”, “Mandibules” czy “Morderczej opony”. 

Substancja

O ile wspomniane już wcześniej “Longlegs” Osgooda Perkinsa jest tytułem mocno dzielących fanów horrorów, bo dla niektórych jest to produkcja mało straszna, a może nawet i nudna, o tyle najnowszy film Coralie Frageat (autorki pamiętnego "Revenge") ma potencjał by zjednać sobie zdecydowaną większość tej grupy. Z jednej strony jest to bowiem film brawurowy, który niejednego wrażliwszego widza przyprawi o gęsią skórkę, a może i mdłości. Z drugiej zaś obficie czerpie z klasyki gatunku, body horroru, klasyków japońskich, “Towarzystwa” Briana Yuzny, a nawet “Toxic Avengera”, opowiadając o okrutnej tyranii czasu, wymuszającej ciągłą wymianę pracujących w showbiznessie kobiet na lepszy model. Obrazowi dobrze służy przerysowanie, zwłaszcza postaci wkładów na garnitury, takich jak bohater grany przez Dennisa Quaida, i nie przeszkadza mu nawet mocno przeciągnięty finał. Film trafi do kinowej dystrybucji w końcówce września. 

Kill

Po seansie tego bollywoodzkiego (!) filmu najsmutniejszy może się czuć Dev Patel. To w końcu jego “Monkey Man” był typowany do miana “hinduskiego Johna Wicka” i miał ku temu wszelkie podstawy, będąc istotnie niezwykle dynamiczną produkcją. Dzieło Nikhila Nagesha Bhata jest jednak bez wątpienia jeszcze lepszym widowiskiem, proponując widzowi wyjątkowo krwawą jatkę w pociągu, po której już nigdy nie będziecie narzekać na uciążliwość naszych konduktorów, chcących zobaczyć dowód osobisty po zeskanowaniu biletu. Gdyby taki pojawił się w tym pojeździe wielu niepotrzebnych ofiar można by bowiem uniknąć. Znakomicie w głównej roli sprawdza się Lash Lalwani, który niczym koreańscy herosi sprzed dwóch dekad raczej stroni od broni palnej, co jednocześnie zdaje się potwierdzać, że hinduscy reżyserzy na dobre przejęli od swych azjatyckich kolegów miano najbardziej kreatywnych twórców w obrębie kina gatunkowego.  

AggroDr1ft

Na kolejny, radykalny eksperyment zdecydował się w swojej karierze Harmony Korine. Pokazywany zaledwie na dwóch seansach w Polsce obraz to bowiem dzieło jedyne w swoim rodzaju, które wielu - w tym również mnie - początkowo zmyliło. Sporo było bowiem takich, którzy spodziewali się autorskiego “Harcore Henry’ego”, tyle że nakręconego za pomocą kamery termowizyjnej. Amerykanin zdecydował się na formułę swoistego, gangsterskiego slow-cinema, w którym na pierwszy plan wybijają się cudownie absurdalne monologi głównego bohatera, idealnie podsumowujące celebrycki bełkot czy też internetowy brainrot, a sama fabuła stanowi swoistą parodię większości obecnego kina akcji. Choć tuż po seansie byłem nastawiony sceptycznie, film zaczął rosnąć z dnia na dzień i dziś nie mam wątpliwości, że to jedna z najciekawszych premier tego roku.  

A Different Man

Nie zawiódł również film, na który nastawiałem się najmocniej przed festiwalem we Wrocławiu. Obraz Aarona Schimberga, z nagrodzonym w Berlinie, świetnym Sebastianem Stanem, a także równie dobrą Renate Reinsve, przywodzi na myśl alternatywne kino lat 90’, przede wszystkim dzieła Spike'a Jonze’a i Charlie Kaufmana, opowiadając o kompletnie zdeformowanym mężczyźnie, który bierze udział w eksperymentalnej terapii, okazującej się być rzeczywiście remedium na wszelkie jego problemy. Ale czy rzeczywiście? Obraz eksploruje przeróżne tematy: od kwestii związku fizycznej (nie)atrakcyjności z tożsamością jednostki aż po etykę w sztuce, ale przede wszystkim jest świetnym, niezwykle zabawnym, ale i gorzkim widowiskiem, które powinno się pojawić w normalnej dystrybucji w polskich kinach. 

Kneecap

Seans irlandzkiego filmu, opowiadającego o słynnej grupie hip-hopowej, to znakomite i niezwykle mocne zanurzenie w historii Irlandii Północnej, dziejącej się jednak tu-i-teraz. Rap staje się tu bowiem nie tylko nośnikiem kwestionowanych przez starsze pokolenia wartości młodych ludzi, ale również sposobem na przetrwanie lokalnego języka, w którym nawijają swe teksty w filmie, grający siebie, członkowie tytułowego zespołu. “Kneecap” to absolutna festiwalowa petarda, obraz któremu niezwykle łatwo wybaczyć nieustanne wdzięczenie się do widowni, bo po prostu w idealny sposób oddaje on prawdziwy żywioł muzyczny grupy. W bonusie dostajemy tu również świetnego Michaela Fassbendera, wyraźnie nawiązującego do swej wcześniejszej wielkiej kreacji. 

Exhuma

Wybierając się na seans niezwykle popularnego w swej ojczyźnie horroru zastanawiałem się oczywiście nad tym czy w mocno już wyeksploatowanej w ostatnim czasie kinematografii koreańskiej uda się jeszcze pokazać coś świeżego. Odpowiedź na tak zadane pytanie jest jak zwykle dwojaka. Z jednej bowiem strony obrazowi w reżyserii Jae-hyeon Janga łatwo zarzucić podobieństwa do innych podobnych obrazów sprzed lat, na czele z pamiętnym “Lamentem”. Z drugiej strony jednak jego najnowsze dzieło imponuje drobnymi elementami, takimi jak choćby egzotyczne rytuały czy też świetnie nakreślonymi postaciami członków specyficznej grupy Ghostbusters. W ostateczności zaś film jest niezwykle wręcz wciągający, czego nie da się niestety powiedzieć o wielu innych propozycjach z Półwyspu ostatnich lat, i nic dziwnego, że to ten tytuł ostatecznie wygrał octopusowy konkurs. 

Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata

U czołowego europejskiego eksperymentatora z kolei bez zmian. Rumun Radu Jude nadal czujnym okiem krytycznego obserwatora przygląda się własnej ojczyźnie, po raz kolejny biorąc sobie za bohaterkę kobietę, zajmującą się produkowaniem materiału dla austriackiej firmy, mającym na celu wybór - jakkolwiek dziwnie to zabrzmi -  najatrakcyjniejszej ofiary wypadku przy pracy, o której można zrobić ciekawy filmik. W wolnych chwilach zaś zmieniającej się w internetowego incelskiego guru, obdarzonego iście nihilistycznym humorem. Chyba żaden film z ostatnich lat nie pokazał tak dobrze sytuacji pracowników medialnych (z pewnością zresztą nie tylko ich), w państwach peryferyjnych, bezwzględnie obrabianych z czasu, co wpływa właściwie na każdy aspekt ich życia: od chamskiego zachowania na drodze po gwałtowny i szybki seks. Nic więc dziwnego, że premiera nowego obrazu Jude znów spotkała się z licznymi komentarzami na temat kolejnego obrazu o Polsce, który nie powstał u nas. Ale przynajmniej za tytuł posłużył tu aforyzm Stanisława Jerzego Leca.  

Kuchenna rewolucja

Obraz duetu Joseph Schuman - Austin Stark od biedy można porównać do wielu komedii, biorących sobie za cel obśmiewanie społecznych elit, tym razem rozgrywa się jednak on tuż po zakończeniu I. wojny światowej. W Stanach Zjednoczonych szaleje epidemia niezwykle groźnej grypy, przed którą ukrywa się - na swojej wielkiej posesji - pewien pisarz, mieniący się oczywiście reprezentantem ludu. Na teren jego willi przybywa akurat zakontraktowany wcześniej nowy kucharz, który od początku nie wydaje się być tym za kogo się podaje. Interesująca pozycja z kolejną w ostatnim czasie (po znakomitej “Pamięci” Michela Franco) świetną rolą Petera Sarsgaarda. Szczęśliwie film trafi na polskie ekrany już za kilka dni, dzięki Velvet Spoon.

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper