Przeciętne produkcje na Disney+, które polecę? Jest taka jedna seria filmów...

Przeciętne produkcje na Disney+, które polecę? Jest taka jedna seria filmów...

Kajetan Węsierski | 23.08, 21:30

Macie takie produkcje, która w ogólnej ocenie są raczej przeciętne (albo nawet słabe), a Wy mimo wszystko czerpiecie z nich sporo frajdy? Nie chodzi tu nawet o guilty pleasure, ale gry, filmy, seriale, czy książki, które dla wielu osób nie są warte poświęconego czasu, a dla Was stanowią tę przyjemną oazę, do której zawsze możecie się udać, by odpowiednio się zrelaksować? 

Jestem przekonany, że każdy z Was, Drodzy Czytelnicy, bez zawahania się wymieni przynajmniej kilka pozycji, które zaliczają się do takiej grupy. I ja zdałem sobie ostatnio sprawę, że również jestem w stanie to zrobić. Mało tego - w kontekście jednej marki uświadomiłem sobie to, gdy wróciłem do niej w minionym miesiącu po wielu latach rozłąki. Jesteście ciekawi, o czym mówię? Już wyjaśniam…

Dalsza część tekstu pod wideo

Yo, Ho...

Bez zbędnego przedłużania - mam na myśli “Piratów z Karaibów”. Tak, tę markę, która swego czasu była jedną z najgłośniejszych i najbardziej dochodowych, jeśli chodzi o Disneya. W minionym miesiącu, z inicjatywy mojej lepszej połówki, sięgnęliśmy po wszystkie pięć filmów serii, które dostępne są obecnie na Disney+. I choć lata temu miałem okazję oglądać je w kinie, to drugie seanse zawsze sprawiają, że dostrzegamy więcej. 

Do tego jednak przejdziemy, wszak nad samą serią warto się pochylić, bowiem jej losy są niezwykle ciekawe. Wszystko zaczęło się ponad dwie dekady temu, jeszcze w 2003 roku. Wtedy też dostaliśmy pierwszy film - “Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły”. Produkcja w reżyserii Gore Verbinskiego okazała się sporym sukcesem i właściwie kwestią czasu było, zanim Johnny Depp powróci do roli Jacka Sparrowa. 

Tak się oczywiście stało, a my już po trzech latach mogliśmy wybrać się do kin na kontynuację - “Piratów z Karaibów: Skrzynia Umarlaka”. Pojawił się nowy antagonista, stawka znacznie wzrosła, a wszystkie było robione z widocznie większym rozmachem i pomysłem. Niemniej, dało się wyczuć, gdy dobrnęliśmy do finału, że to w gruncie rzeczy dopiero połowa. A może nawet początek. 

Tak też było, bowiem po kilkunastu miesiącach pojawił się trzeci film, który nosił tytuł “Piraci z Karaibów: Na krańcu świata”. A krótki okres twórczy dało się odczuć. Nie było tragicznie, ale nie było tak dobrze, jak być mogło. I jak być powinno.

Na kolejną część czekaliśmy pięć lat, stery reżyserskie przejął Rob Marshall i zapodał nam prawdopodobnie najgorzej przyjętą ze wszystkich część - tę o podtytule “Na nieznanych wodach”. Sześć lat przerwy, które dzieliły rzeczoną pozycję, oraz jej kontynuację, “Zemstę Salazara”, wyszło lekko na plus, bowiem dostaliśmy względnie poprawną produkcję. Cóż, z szerszej perspektywy, tylko poprawną. I na tym, jak dotychczas, koniec. 

Haul together...

No dobra, ale dość formalności - co w tych “Piratach z Karaibów” jest takiego wyjątkowego? W gruncie rzeczy… Niewiele. Jeśli ktoś oglądał w swoim życiu przynajmniej kilkanaście filmów przygodowych, to prawdopodobnie nie pojawi się tam nic, co może go zaskoczyć. Wiecie, taki Indiana Jones robił to już kilkadziesiąt lat temu. Szukanie skarbów, wyścig po tajemnicze artefakty i ciągłe kłody pod nogi. Wtórność w pirackim sosie.

Zresztą, oceny poszczególnych filmów nie pozostawiają złudzeń. Na Rotten Tomatoes kolejne części “Piratów z Karaibów” oceniane są następująco (bierzemy pod uwagę noty od krytyków): 80%, 53%, 44%, 33%, 30%. Wśród widzów wygląda to nieco lepiej i jestem w stanie dość łatwo to zrozumieć. Sam jestem przecież jednym z nich. 

Faktem jest bowiem, że biorąc pod uwagę “recenzencki” punkt widzenia, trudno się sprzeczać. Filmy te nie są przesadnie odkrywcze, nie mają wybitnych rozwiązań, świetnie napisanych antagonistów, głębokich postaci drugoplanowych, czy epickich pojedynków morskich. Mają jednak w sobie coś, co przyciąga zwykłego gościa. Mają klimat, który w pewnym sensie wydaje się trudny do osiągnięcia. 

I mają Jacka Sparrowa. Jasne, to tylko jeden gość, ale… Johnny Depp z jego niewiarygodnym talentem aktorskim wykreował postać, która zapada w pamięć. Postać nietuzinkową, zabawną i na swój sposób brutalnie egocentryczną. Nie taką pozbawioną wad, a przez to nie taką, której brakuje głębi. Taką, która dziś mogłaby nie powstać. Bo jest zbyt “jakaś”. To jest w niej jednak piękne. Artyzm ukazany przez coś na wzór karykatury, mnie to kupiło.

Hoist the colours high!

Jak więc wspomniałem we wstępie, “Piraci z Karaibów” to seria przeciętna, daleka od doskonałości i na pewno nie taka, którą najwięksi krytycy filmowi będą oglądać z uśmiechem na ustach i niekończącym się spełnieniem w głowie. Jest to jednak seria, która ma jednego z najciekawiej napisanych głównych bohaterów w produkcjach Disneya. A wbrew pozorom i ostatnim akcjom, wytwórnia ma w swoim portfolio naprawdę wielu kandydatów do takiej roli. 

Choć więc mam pełną świadomość “przeciętności” tej pirackiej sagi, wciąż będę ją polecał. I mam nadzieję, że Myszka Miki zdecyduje się odpowiednio przeprosić Johnny’ego i wybłagać go, by powrócił. Pomimo iż mam bardzo ciepłe zdanie o “Piratach z Karaibów”, to pokuszę się o stwierdzenie - być może kontrowersyjne - że bez niego nie będzie tam już wielu rzeczy, które sprawią, że warto będzie te filmy oglądać. Dla tej wybitnej roli, warto czasem jednak wrócić.

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper