Dziesięć najciekawszych polskich produkcji w 2024 roku
Zakończony kilka dni temu Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni znów okazał się nieocenionym przeglądem tego co w rodzimej kinematografii najciekawsze, wyjąwszy może produkcje mainstreamowe. Nie obyło się oczywiście bez corocznego narzekania na kiepski poziom produkcji, ale mimo to udało się tam zobaczyć kilka filmów, które mają całkiem spore szanse na sukces w rodzimym box office.
Na tegorocznym festiwalu dominowały filmy smutne, a nawet przygnębiające, co z jednej strony można tłumaczyć wyjątkowo niestabilną sytuacją geopolityczną u wschodniego sąsiada, a z drugiej zauważalną, zwłaszcza u młodych twórców, chęcią opowiadania o problemach trapiących ludzi w ich wieku lub nawet młodszych. Całkiem sporo było zatem obrazów o wojnie w Ukrainie, ale akurat w tym zdecydowanie najlepszym nie pokazuje się bezpośrednio działań zbrojnych. Mimo tej dość ponurej konstatacji na szczęście można było się natknąć również na produkcje zdecydowanie pogodniejsze, głównie dzięki pozycjom z konkursu Perspektywy. W tej kategorii dominowały obrazy, których głównym atutem były dowcipne, inteligentnie pisane dialogi, a jednocześnie w niezwykle ciekawy sposób opowiadały one o dzisiejszych problemach, trawiących zwłaszcza wieloletnie związki, z czasem popadające w rutynę.
Kulej. Dwie strony medalu
O ile poprzednia produkcja w reżyserii Xawerego Żuławskiego, również wyraźnie reprezentująca pewien konkretny gatunek filmowy, nie wszystkim mogła przypaść do gustu, o tyle wokół tej quasi-biografii wielkiego polskiego boksera, Jerzego Kuleja powinien panować już większy konsensus. Najnowsza propozycja reżysera to bowiem niezwykle sprawnie prowadzone widowisko, któremu nie da się zarzucić skakania od tematu do tematu, co jest największym problemem innego konkursowego filmu “Idź pod prąd”. Błyszczą tu nie tylko obdarzony naturalną charyzmą Tomasz Włosok w roli głównej, Michalina Olszańska brawurowo odtwarzająca żonę bohatera, ale również drugi plan, ze szczególnym wyróżnieniem Bartosza Gelnera i Konrada Eleryka, który znów momentami kradnie show w komediowej - jakże różnej od tej z wcale niezłego “Wrooklyn Zoo” - roli. Wyczuwam tu duży hit frekwencyjny, zwłaszcza gdy nastawieni nostalgicznie, względem czasów słusznie minionych, widzowie zorientują się z czym mamy tu do czynienia. Żuławski zdaje się bowiem kochać PRL-owski glamour i jak nikt inny potrafi go znakomicie pokazywać.
Wróbel
Film Tomasza Gąssowskiego, który miał już kinową premierę w Polsce, to przykład idealnie obsadzonej produkcji. Bardzo dobrze widzieć ponownie w dużej roli Jacka Borusińskiego, kojarzonego przede wszystkim ze znakomitego kabaretu Mumio, tu grającego poczciwego, skromnego człowieka, który zdaje się już na dobre pogodził się ze swym cichym i wycofanym życiem. Remek Wróbel spotyka jednak na swojej drodze zapomnianego krewnego (świetny, mimo iż właściwie nieodzywający się Krzysztof Stroiński), a także sąsiadkę Marzenę (również idealnie tu pasująca Julia Chętnicka), dzięki którym udaje mu się jeszcze otworzyć na drugiego człowieka. “Wróbel” to interesujący przypadek kina spóźnionego o kilka dekad, nawiązującego bowiem wyraźnie do wczesnych prób Andrzeja Jakimowskiego, które jednak w zestawieniu z tegorocznymi, dość ponurymi pozycjami wypadło całkiem dobrze.
Dziewczyna z Igłą
A jeśli mowa o filmach posępnych to chyba nie było w tym roku obrazu bardziej pasującego do tego przymiotnika niż właśnie najnowsza propozycja od Magnusa von Horna, który znów zrealizował obraz nijak niepodobny do jego wcześniejszych obrazów. Kręcona m.in. w Kłodzku i w Łodzi “Dziewczyna z Igłą” zabiera bowiem widza w czasy tuż po I. wojnie światowej, obserwowane głównie oczyma tytułowej bohaterki, na własnej skórze przekonującej się jak mało w tamtym czasie znaczyło ludzkie życie. Najnowsza produkcja może przypominać głośną “Kąpiel diabła” Severina Fiali i Victorii Franz, będącego jednak rodzajem folk horroru, podczas gdy tu mamy do czynienia niewątpliwie z horrorem miejskim, luźno opartym o prawdziwą historię, skazanej na dożywocie seryjnej morderczyni Dagmar Overbye.
Pod Wulkanem
Tegoroczny wybór filmu uczestniczącego w oscarowej rywalizacji wzbudził spore i jak się okazało po seansie także uzasadnione wątpliwości. Damian Kocur bowiem po debiutanckiej “Chlebie i soli”, która zdobyła nagrodę w Wenecji, podąża własną drogą, tworząc obraz bardziej pasujący do konkursu głównego festiwalu Nowe Horyzonty niż do pozycji nominowanych co roku do Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny. Szansa na nominację jest zatem nikła, nawet jeśli sama produkcja jest bardzo ciekawa. A w niej reżyser, w sposób nieco przypominający styl wczesnego Rubena Ostlunda, choć rzeczywiście - z uwagi na materię podejmowanego tematu - kompletnie pozbawiony poczucia humoru, przygląda się nie tylko ukraińskiej rodzinie, dowiadującej się o wybuchu wojny, ale także temu jak na te wydarzenia reagują przedstawiciele zachodniej Europy.
Rzeczy niezbędne
Debiutancki film długometrażowy Kamili Tarabury, znanej wcześniej za sprawą serialu “Absolutni debiutanci”, to wcale nie tak częsty w polskim kinie przypadek produkcji z podgatunku slow-burn. Interesujący jest tu już punkt wyjścia. Oto bowiem znana reporterka wojenna (Dagmara Domińczyk) otrzymuje książkę z pamiętnikami, które zostały jej zadedykowane. Autorką okazuje się jej dawna szkolna koleżanka (Katarzyna Warnke), która od dekad zmaga się z konsekwencjami dziecięcej traumy, utrzymywanej w tajemnicy przez swą rodzicielkę (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik). Bohaterka przyjeżdża więc w rodzinne strony, by porozmawiać z matką znajomej, a jednocześnie sama odkrywa wiele bolesnych zdarzeń ze swej przeszłości. Choć nie mamy tu do czynienia z rasowym thrillerem potrafi on trzymać w napięciu do końca ze względu na znakomitą grę aktorską i umiejętnie kreowaną atmosferę. Pomimo zaś tego, że w centrum obrazu są trzy kobiety, reżyserce udaje się również umiejętnie przedstawić co najmniej dwóch, ciekawych i pozytywnych bohaterów męskich.
Sezony
Chyba najoryginalniejsza, jednocześnie najbardziej zabawna, a przy tym również pomysłowa komedia, którą można było zobaczyć na tegorocznym festiwalu w Gdyni. Fatalnie rozpoczyna się w niej dzień jednego z aktorów lokalnego teatru, mającego w przedstawieniu dla dzieci zagrać Kapitana Haka. Po kłótni z żoną, także aktorką, dowiaduje się on bowiem, że miała ona romans z ich kolegą, w rzeczonym przedstawieniu odgrywającym Piotrusia Pana. Katastrofa gotowa! W kolejnych aktach oglądamy jeszcze dwa inne przedstawienia, będące znakomitą okazją do zastanowienia się nad sobą i ich wzajemną relacją. Znakomicie wypadają tu nie tylko grający główne role Łukasz Simlat i Agnieszka Dulęba-Kasza, ale również niezwykle zabawni Andrzej Seweryn i Andrzej Grabowski. Czysta, acz niepozbawiona również elementu refleksji, rozrywka na wysokim poziomie.
Utrata równowagi
Wciągający film Korka Bojanowskiego, w którym obsadzono głównie młodych aktorów, to bezpośrednia odpowiedź na serię afer, które przetoczyły się przez polskie uczelnie artystyczne, a ich wspólnym mianownikiem było psychiczne znęcanie się nad studentami, często tłumaczone później chęcią wydobycia ze swych podopiecznych maksimum ich potencjału. Według podobnego modus operandi zdaje się bowiem funkcjonować na uczelni, grany przez Tomasza Schuchardta, reżyser Jacek, wchodzący w rodzaj psychologicznej gry z grupą wystawiającą swoje przedstawienie zaliczeniowe. W centrum wydarzeń znajduje się Maja (Nel Kaczmarek), na początku filmu myśląca o rezygnacji z aktorstwa. Wciągająca, wielowątkowa intryga i niestandardowe, bo absolutnie niejednoznaczne zakończenie sprawiają, że mimo kilku problemów jest to zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji tego sezonu w polskim kinie.
To nie mój film
A jak tworzyć wciągające, oparte na świetnym, bo niezwykle zabawnym dialogu, tanie kino pokazuje przykład produkcji w reżyserii Marii Zbąskiej. W “To nie mój film” gra bowiem w zasadzie zaledwie dwójka aktorów: Zofia Chabiera i Marcin Sztabiński, odtwarzający parę z dziesięcioletnim stażem, która odczuwa typowe dla tego momentu w życiu wypalenie. Oboje postanawiają wziąć udział w niezwykłej misji przejścia polskiego Wybrzeża, obiecując sobie, że jeśli zejdą z plaży ich związek definitywnie się zakończy. Jak widać nie mamy tu do czynienia ze skomplikowaną produkcją, a jednak ogląda się ją znakomicie ze względu na rzadkie w polskim kinie szczere i naprawdę zabawne dialogi, a perypetie naszych bohaterów sprawią, że niejedna osoba z pewnością od razu po seansie nabierze ochoty na frytki!
Wrooklyn Zoo
Najnowsza propozycja Krzysztofa Skoniecznego z pewnością nie będzie produkcją tak uwielbianą jak serial “Ślepnąc od świateł”, który obok umiejętnie kreowanej atmosfery “miasta zła” mógł się pochwalić również znakomitą fabułą, dzięki oparciu na powieści Jakuba Żulczyka. “Wrooklyn Zoo” pod tym względem mocno kuleje, co widać szczególnie w końcówce, ale jednocześnie to widowisko tak energiczne i pełne intrygujących pomysłów, że mimo wszystko ogląda się je bardzo dobrze, a mimo wielu kontrowersyjnych momentów filmowi nadal daleko choćby do dyskusyjnych eksperymentów Kuby Czekaja, takich jak choćby ostatnie “Lipstick on the Glass”.
Minghun
Klarowności nie brakuje za to najnowszemu filmowi Jana P. Matuszyńskiego, który znów zajmuje się w nim losem pewnej rodziny, choć tym razem w zupełnie innym kontekście niż wcześniej. “Minghun” opowiada bowiem o niewyobrażalnej tragedii utraty ukochanej córki, której towarzyszy tu niemal kompletnie niezrozumiały, z pozycji reprezentanta kultury zachodniej, chiński ceremoniał tzw. zaślubin po śmierci. Obraz jest interesujący zwłaszcza z pozycji osoby niewierzącej i mimo niezwykle trudnej tematyki mimo wszystko potrafi przynieść jakiegoś rodzaju ukojenie.
Przeczytaj również
Komentarze (17)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych