
Graliśmy w Wreckfest 2. Ścigaliśmy się w akompaniamencie lecących części we wczesnej wersji gry
Wjeżdżamy z impetem w świat zniszczenia, w którym błotnik to tylko sugestia, a definicja "dobrego wyścigu" zawiera więcej dymu i wraków niż medali. Wreckfest 2, duchowy i techniczny spadkobierca demolującej serii od fińskiego studia Bugbear, wjechał właśnie na tor Steam Early Access – nieco kulejąc, ale z rykiem silnika, który słychać jeszcze na trasie startowej. Czy kontynuacja wywraca stół, przy którym pierwsza część zasiadła jako król destrukcyjnych wyścigów? Sprawdziłem to z perspektywy gracza, fana i – nie bójmy się tego słowa – miłośnika cyfrowej demolki.
Pierwsza odsłona Wreckfest była w swoim czasie jak walnięcie beczką z benzyną w środku wyścigu Formuły 1. Po latach dominacji sterylnych, przewidywalnych racerów, Bugbear wróciło do korzeni z FlatOut i rzuciło graczom brutalny, fizykalny sandbox, w którym każdy kontakt z przeciwnikiem zostawiał trwały ślad – zarówno na karoserii, jak i psychice. Złożony system kolizji, szczegółowa deformacja pojazdów i balans między zręcznościową frajdą, a symulacyjną wagą – to były fundamenty, na których zbudowano sukces tej gry.
Choć początkowo Wreckfest startował we wczesnym dostępie z bardzo skromną zawartością (a dziś sequel to powiela), z biegiem czasu rozrósł się w kompletny tytuł z rozbudowanym trybem kariery, tuningiem, trybami multiplayer i niezapomnianym klimatem demolki na pełnym gazie. To nie była gra dla tych, którzy szukali czystych przejazdów – to był świat, w którym każdy zderzak był tylko chwilowym luksusem. Historia lubi się powtarzać, a twórcy podeszli do sequela w ten sam sposób. Dzisiaj przeczytacie moje wrażenia z wczesnego dostępu do Wreckfest 2.




Wreckfest 2 – jak wypada kierowanie pojazdem w tej piaskownicy pełnej chaosu?

Pierwsze odpalenie Wreckfest 2 to jak zjazd ze stromej rampy w pełnym gazie – ekscytujące, dzikie, ale z myślą z tyłu głowy: „za chwilę będzie po mnie!”. Gra startuje z czterema samochodami i czterema trasami, w tym niesamowicie efektownym Scrapyardem – miejscem, które przypomina industrialny ogród rozkoszy dla każdego fana destrukcji. Stosy opon, wraki samochodów i detale tak misternie rozrzucone po mapie, że aż czuć zapach smaru i rdzy.
Od razu widać, że Bugbear zrobił kolejny krok w kierunku hiperrealizmu destrukcji. Mój pierwszy wyścig zakończył się bez przedniego zderzaka, z cieknącym chłodzeniem i... bez jednej opony. Silnik kaszlał czarnym dymem, HUD błagał o litość, a ja? Ja parłem dalej, z bananem na twarzy i trzymając się ostatniego miejsca jako jedynego ratunku przed ostatecznym zezłomowaniem. Gra sprawia czystą radość i to już od pierwszych minut. Blacha gniecie się aż miło (co możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu), a mimo to pojazd dalej jakoś toczy się przed siebie, oczywiście mając problem ze skręcaniem czy przyspieszaniem. Trasy też zostały zaprojektowane w taki sposób, by w pewnym momencie nastąpił jakiś punkt styku z pozostałymi kierowcami. Nawet jadąc na pierwszym miejscu nie można być pewnym, że zaraz nie wpadniemy na przecięcie drogi i nie walnie w nas jakiś przeciwnik.
Demolka w pełnym tego słowa znaczeniu i czysty fun!




Choć fizyka jazdy została jeszcze bardziej dopracowana niż w jedynce, to właśnie nowy system uszkodzeń wynosi Wreckfest 2 na wyższy poziom. Już nie tylko wygląd auta się zmienia – teraz każda kolizja zostawia ślad w mechanice: zerwany pasek klinowy, uszkodzona skrzynia biegów, rozszczelniony układ chłodzenia. Czuć to za kółkiem. Samochód zaczyna tańczyć jak pokrzywiony cyrkowiec, koła biją, zawieszenie jęczy. Jest to zabawne, frustrujące, ale i niesamowicie immersyjne.
To, co Bugbear osiągnęło pod względem oprawy dźwiękowej, zasługuje na osobne wyróżnienie. Silniki warczą, trzeszczą i zawodzą w zależności od ich stanu technicznego. Każdy grzechot metalu, każde rozpadnięcie się osi brzmi jak mała symfonia zniszczenia. Szkoda tylko, że czasem wszystko to... znika. Dosłownie. Podczas kilku sesji dźwięki znikały warstwowo, zostawiając mnie z nieokrzesanym obrazem pełnym chaosu. To, miejmy nadzieję, poprawi się w przyszłych patchach. Graficznie gra robi duże wrażenie. Grałem na komputerze wyposażonym w procesor Intel Core i7-14700K, 64GB RAM i RTX 5070 Ti. Na najwyższych detalach w rozdzielczości 4K i przy 24 pojazdach na trasie (to jest dopiero kosmos!) gra śmigała w 110-120 klatkach na sekundę i to bez żadnego skalera, a tym bardziej generatora klatek. Już na tym etapie jest więc znakomicie zoptymalizowana.

AI przeciwników to wciąż ta sama, znana z serii mieszanka agresji i nieprzewidywalności. Potrafią walczyć jak lwy, ale i popełniać kardynalne błędy, co czyni każdą walkę o pozycję nieprzewidywalną. Oczywiście na tym etapie brakuje różnorodności – dostępne są jedynie dwa tryby: klasyczny wyścig i derby. Nie ukrywam, że po kilku godzinach zacząłem tęsknić za przyczepami kempingowymi i absurdalnymi wyzwaniami z jedynki. No ale to wczesny dostęp, więc liczę na dużo więcej trybów i możliwości w nadchodzącej przyszłości.
A jak wypada model jazdy? Czysta poezja dla każdego fana cięższych maszyn. Żaden z dostępnych samochodów nie jest tu wyścigówką klasy GT – to stare, zmęczone życiem potwory, które trzeba ujarzmić. Szczególnie polubiłem się z europejskim „maluchem” przypominającym starego Golfa – stabilny, przewidywalny, ale z charakterem. Reszta floty? Bardziej wymagająca, ale i bardziej satysfakcjonująca przy opanowaniu. Wszystkie fury wyglądają niczym wyciągnięte z warsztatu szalonego mechanika, który z precyzją godną pilota bombowca posklejał je, poskręcał i poskładał w jakiś sobie tylko znany sposób.

Choć edytor lakieru pozwala pomalować drzwi i błotniki w różne kolory, to niestety na tym personalizacja się kończy. Nie ma tuningu, nie ma opancerzenia, nie ma zmiany ustawień auta. Dla weteranów to zawód, ale warto pamiętać – jesteśmy dopiero na pierwszym okrążeniu w trybie wczesnego dostępu. Twórcy zapowiadają rozbudowę w przyszłości, więc czekamy na więcej ulepszeń. Menu jest zresztą dość surowe, co możecie zobaczyć po zdjęciach.
Ale warto dodać, że do gry trafiło coś takiego jak "Testing Grounds" – to czyste, surrealistyczne szaleństwo. Katapulty, młoty, rampy, kosze do koszykówki, karoserie zmieniane w puszki po PBR. To nie jest tor wyścigowy – to plac zabaw, w którym Bugbear pokazuje, jak bardzo kocha fizykę i jak wiele radości daje jej konsumowanie. Aż chce się wrócić. Niestety, muszę też wspomnieć o tym, co Wreckfest 2 robi źle – lub jeszcze nie robi wcale. Grę wywala do pulpitu. No i pamiętajcie, że mamy tutaj bolączki wczesnego dostępu. Brakuje zawartości, brakuje systemów progresji, brakuje jasnej wizji, czym ta gra ma być w wersji finalnej. Dziś to raczej efektowna piaskownica niż pełnoprawna kontynuacja.
Czy warto zagrać we Wreckfest 2?
Jeśli kochasz demolki, czujesz sentyment do FlatOuta, a frajda z jazdy jest dla Ciebie ważniejsza niż liczba dostępnych trybów – zdecydowanie TAK, ale z istotnymi zastrzeżeniami. Wreckfest 2 to wczesny dostęp w najczystszej postaci: świetny silnik graficzny czy fizyczny, fenomenalna destrukcja, ale bardzo ograniczona zawartość. To inwestycja w przyszłość, nie produkt na teraz. Zagrałem, pośmiałem się, rozwaliłem pół peletonu i czekam na więcej. Bugbear jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Przeczytaj również






Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych