Rambo: Ostatnia Krew - recenzja filmu. Tak się kończy zadzieranie z Legendą
Piąta część Rambo to pięknie nakręcony dramat psychologiczny o starym człowieku zniszczonym przez wojnę, dręczonym przez demony przeszłości. Przynajmniej przez pierwszych piętnaście minut.
John Rambo to postać kultowa. Bez dwóch zdań. W szczególności druga część jego przygód wbiła się mocno w świadomość popkulturową dzisiejszych trzydziesto i czterdziestolatków. Rambo był górą mięśni, która, odpowiednio zmotywowana, potrafiłaby samodzielnie wygrać całą wojnę w Wietnamie. To nigdy nie miało być wybitne kino - ot, dobrze nakręcony, brutalny jak cholera akcyjniak z głównym bohaterem, którego można wrzucić bez wstydu na okładkę. Patrząc pod tym kątem dwójka miała wszystko. Sylvestra Stallone'a u szczytu formy, dziesiątki trupów, obowiązkowy wątek romantyczny, zdradę, zemstę - esencja lat osiemdziesiątych. Ludzie rzucili się na film, zapewniając studiu ogromne, jak na tamte lata, pieniądze, więc już trzy lata później powstała część trzecia i choć nie zarobiła jakoś tragicznie mało, to jednak był to wynik znacznie gorszy, nie pokrywający nawet wygórowanego budżetu. Marka została pogrzebana, ale Sly wrócił do niej dwadzieścia lat później zachęcony sukcesem nowego Rocky'ego. Tym razem również szału nie było. Film był durny jak siemasz i do tego równie brutalny, ale widz najwyraźniej nie był zainteresowany powrotem legendy. Czasy się zmieniły. Na kolejną próbę tym razem trzeba było czekać jedenaście lat. Jak wyszło?
Rambo: Ostatnia Krew - prosta fabuła
John odnalazł wreszcie namiastkę spokoju żyjąc ze swoją przybraną rodziną na niewielkim ranczu w Arizonie. Spędza swoje dni ujeżdżając konie, wychowując przybraną córkę Gabrielle, pomagając miejscowej społeczności i... kopiąc tunele. Specyficzne hobby, ale jakoś trzeba sobie radzić. Pewnego dnia Gabi dowiaduje się gdzie mieszka jej ojciec, który opuścił ją i jej matkę lata temu. Wujek Rambo prosi żeby nie szukała go w Meksyku, bo nie znajdzie tam niczego, co dałoby jej choćby namiastkę wewnętrznego spokoju, ale młodzieńczy upór wygrywa i już wkrótce John będzie musiał ruszyć za swoim przybranym dzieckiem prosto w paszczę zła.
Fabuła Ostatniej Krwi nie jest jej najmocniejszą stroną. Powiedziałbym wręcz, że prościej już się nie dało. To już nawet wspomniana wyżej część druga, pomimo swej prostoty, miała ciekawszą historię. Tutejszą mógłbym dokończyć opisywać dodając do poprzedniego akapitu może z pięć zdań i naprawdę nie pominąłbym ani jednego detalu. No dobrze. To może chociaż postacie zostały napisane i zagrane w ciekawy sposób? Też nie! John przez dosłownie piętnaście minut pokazuje, że nadal cierpi na zespół stresu pourazowego i kiedy już myślisz, że to jego wewnętrzna walka z przeszłością będzie motorem napędowym całego filmu, autorzy scenariusza (niesamowite, że potrzeba było więcej niż jednego) mówią stop, zawracają i jadą w kierunku, który, pamiętajmy, nie wypalił już dwa poprzednie razy. Sprytnie. Poza Stallone'em w filmie występują raczej mało znani poza krajami hiszpańskojęzycznymi aktorzy i tak jak część z nich wykonała na planie przynajmniej poprawną robotę, tak na resztę ciężko nawet patrzeć. Najlepiej widać to w jedynej scenie filmu, o której można powiedzieć, że posiada jakiś ładunek emocjonalny. Wzruszyłem się, fakt, ale była to zasługa tylko i wyłącznie prywatnej empatii z mojej strony, bo drewniane aktorstwo i brak jakichkolwiek emocji ze strony aktorów pogrzebał ją kompletnie jeszcze zanim zdążyła się skończyć.
Rambo: Ostatnia Krew - gore i Meksyk
Żeby nie było, że nic tylko jadę po drugim w karierze pana reżysera, Adriana Grunberga, filmie, należy przyznać, że kontrast pięknej, bezkresnej Arizony i ciasnego, brudnego, pełnego wijących się wszędzie wąskich alejek Meksyku wypadł bardzo dobrze. W pierwszym miejscu niemalże sami możemy poczuć spokój ducha, którego tak bardzo szukał John, natomiast Meksyk jest brudny, niemalże oślizgły i pełen niebezpieczeństw. Inny świat, do którego Rambo wcale nie chce wracać. Ale jak mus, to mus, więc w drugiej połowie filmu widzimy raz jeszcze tego brutalnego, rządnego krwi komandosa, dla którego zabijanie nie jest niczym nadzwyczajnym. I to właśnie tu kryje się drugi element choć częściowo ratujący Ostatnią Krew - absurdalna, pozbawiona hamulców, komiczna wręcz brutalność. Efekty gore zostały wykonane wręcz przerażająco dobrze. Czego tu nie ma - kości na wierzchu, rany cięte, kłute, postrzałowe, dekapitacje, a nawet prawdziwa wisienka na torcie... Nie no. Nie powiem. Jeśli z jakiegoś powodu nadal chcesz obejrzeć ten festiwal głupoty, to lepiej przekonać się samemu. Strach pomyśleć jak dobry to mógł być film, gdyby do scenariusza przyłożono się choć w połowie tak mocno, jak do efektów specjalnych.
Rambo: Ostatnia Krew nie jest dobrym filmem. Nawet jako durna rozrywka do pośmiania się. Ultra brutalny finał nie wynagradza nijakiej reszty. Tak naprawdę, poza pięknymi krajobrazami i walającymi się wszędzie w trzecim akcie flakami, nic w tym filmie nie jest takie jak powinno. Podobno przed premierą powstało co najmniej kilka wersji testowych i każda jedna zostawała odsyłana do poprawki. Ostatecznie dostaliśmy dziewięćdziesiąt minut cienizny, którą ciężko jest polecić komukolwiek. Ale tak to się kończy, jak próbuje się ruszać legendę.
I jeszcze mają czelność puszczać podczas napisów klipy z poprzednich części!
Atuty
- Ładne krajobrazy
- Dobrze wykonane efekty gore
Wady
- W sumie cała reszta
Ostatnia Krew nigdy nie miała być obrazem wybitnym, ale nie wyszło jej nawet bycie prostym akcyjniakiem. Te dwa punkty w górę wyłącznie za wizualia.
Przeczytaj również
Komentarze (60)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych