Osierocony Brooklyn – recenzja filmu. Obywatel kontra władza
Długo, bardzo długo kazał czekać Edward Norton na drugi wyreżyserowany przez siebie film. Zadebiutował bowiem aż dziewiętnaście lat temu chyba mocno zapomnianą produkcją, pt. Zakazany owoc. Tym razem postanowił zrobić więcej, bo poza obecnością po obu stronach kamery, zagrał też główną rolę w Osieroconym Brooklynie. Jak mu wyszedł ten natłok obowiązków?
Lionel Essrog cierpi na zespół Tourette’a (choć nazwa ta nigdy nie pada w filmie). Jednocześnie może pochwalić się ogromną inteligencją i jeszcze lepszą pamięcią. Z tego powodu zatrudnił go prywatny detektyw, Frank Minna. W wyniku nieprzewidzianych wydarzeń, to jednak Lionel będzie musiał prowadzić śledztwo, które zaprowadzi go na trop wielkiej afery, w którą zamieszane są elity Nowego Jorku.
Osierocony Brooklyn – fabuła ciekawa, ale opowiedziana ze sporymi problemami
Norton sięga więc po typową, Chandlerowską z ducha, opowieść kryminalną. Pomysł wyjściowy jest ciekawy i przez większość czasu udaje się go całkiem nieźle rozwijać. Lionel musi zbierać kolejne elementy układanki, na nowo myśleć nad tym, co już wie. No i musi uważać na to, co robi, bo mierzy się z niejakim Mosesem Randolphem, człowiekiem pełniącym około czternastu różnych funkcji w urzędzie miasta Nowy Jork i de facto mającym o wiele większą władzę niż sam burmistrz. Osierocony Brooklyn korzysta zatem z motywu starcia samotnej jednostki (Lionel niby ma kumpli, ale tak naprawdę działa na własną rękę) z wszechwładną instytucją, a w zasadzie całym systemem. Po jednej stronie stoi prawość, etyczność i moralna racja, po drugiej wielka siła, zasoby i brak jakichkolwiek skrupułów. No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że Norton popełnił kilka wyraźnych błędów, zarówno reżyserskich, jak i scenariuszowych. Po pierwsze, fabuła rozwija się jednak zdecydowanie za wolno i momentami mocno nuży. To także efekt tego, że jest tu trochę scen, które zupełnie nic nie wnoszą i nie mają znaczenia dla całości. Gdyby je wyciąć, nic by się nie stało. Jak na takie starcie, w którym ważny jest i czas i to, że bohaterowie są w ciągłym zagrożeniu, zaskakująco niewiele jest tu napięcia. Wszystko to dałoby się pewnie wybaczyć, gdyby nie… zakończenie, które sprawia wrażenie uciętego: otóż cała intryga nie ma właściwie satysfakcjonującego rozwiązania. Albo trzeba zrobić optymistyczne podsumowanie, z którego będzie wynikać, że prawość, zasady i demokracja zwyciężą, albo zdecydować się na bardzo gorzkie i przygnębiające zakończenie, które pokaże, że można się starać, ale są na świecie takie siły, których niestety powstrzymać się nie da. W Osieroconym Brooklynie dostajemy coś pomiędzy, więc w zasadzie moją jedyną reakcją na koniec seansu było wzruszenie ramionami.
Osierocony Brooklyn – dobre aktorstwo
Tym, co Nortonowi udało się najbardziej są występy aktorskie. On sam jako Lionel jest naprawdę dobry: z jednej strony ma w sobie sporo siły i determinacji, z drugiej wydaje się, że podszyte jest to jednak dość fatalistycznym podejściem do rzeczywistości. Jedyne do czego bym się przyczepił, chociaż to znów wina scenariusza, to fakt, że zespół Tourette’a, na który cierpi Lionel w zasadzie nie ma żadnego wpływu na jego pracę. Nie ma ani jednej sceny, w której by mu to przeszkadzało w działaniach, wystarczy, że wyjaśni swoje zachowanie i każda napotkana osoba całkowicie go akceptuje. Poza kilkoma momentami komediowymi element ten jest więc po prostu zbędny. Wracając jednak do aktorów. Jakimś cudem Bruce Willis wygląda, jakby mu się chociaż trochę chciało, co jest naprawdę sporym osiągnięciem. Ma on niewielką, epizodyczną, ale satysfakcjonującą rolę. Dobrze radzą sobie również Willem Dafoe oraz – zwłaszcza – Alec Baldwin jako główny szwarccharakter w tej opowieści. Pochwalić mogę również Gugu Mbathę-Raw, Cherry Jones oraz Bobby’ego Cannavale, którego bardzo lubię i zawsze cieszę się, gdy mogę go oglądać na ekranie.
Osierocony Brooklyn zapowiadał się niestety o wiele lepiej. Efekt końcowy jest zatem mimo wszystko rozczarowaniem, co nie zmienia jednak faktu, że trzymam kciuki, by kolejny film w reżyserii Edwarda Nortona był lepszy. Ciekawe tylko, czy znów będzie trzeba czekać dziewiętnaście lat.
Atuty
- Całkiem nieźle budowany klimat;
- Dobre zdjęcia, muzyka, scenografia;
- Wysoki poziom aktorstwa
Wady
- Sporo mniejszych i większych problemów scenariuszowych;
- Rozczarowujące zakończenie;
- Brak napięcia
Osierocony Brooklyn to drugi film wyreżyserowany przez Edwarda Nortona. Zapowiadało się, że będzie znacznie lepszy. Szkoda, że nie wyszło.
Przeczytaj również
Komentarze (6)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych