Wyspa fantazji – recenzja filmu. Albo koszmaru
Ależ w Hollywood czasem muszą skrobać po dnie beczki, żeby znaleźć jakiś stary pomysł, który można spróbować wykorzystać na nowo. W końcu wszystko jest łatwiejsze, niż próba stworzenia czegoś chociaż trochę oryginalnego. Najświeższym przykładem powrotu do produkcji sprzed lat jest Wyspa fantazji w reżyserii Jeffa Wadlowa.
Na tytułową wyspę fantazji przybywa piątka osób. Każda z nich ma swoje marzenia, które obiecuje spełnić kierujący tajemniczym miejscem Pan Roarke. Według niego magiczne właściwości wyspy pozwolą na wszystko, nawet najbardziej szalone pomysły zostaną zrealizowane. Szybko okaże się, że nie wszystko musi iść zgodnie z planem bohaterów.
Wyspa fantazji – nudne to i głupie
Wyspę fantazji najkrócej można by podsumować znanym powiedzeniem, że należy uważać, czego sobie człowiek życzy, bo może to dostać. Tylko niekoniecznie w taki sposób, o jakim marzy. Ot, prosty przykład: dwójka bohaterów chce mieć wszystko i szybko się przekonują, że jak się to osiągnie, to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał to zabrać dla siebie. Przede wszystkim jednak Wyspa fantazji ma być chyba filmem o traumie i umiejętności wybaczania, na czele z samym sobą. Okaże się bowiem, że każdy z bohaterów ma w swojej przeszłości coś, z czego nie jest dumny, albo coś, co koniecznie chciałby zmienić. Tym bardziej, że takie niewesołe uczucia potrafią bardzo mocno ciągnąć w dół. Napisałem, że ma być to film o tym, ale niespecjalnie jest, bo to przesłanie jest opakowane w tak absurdalną historię, że trudno je wziąć na poważnie (nie mówiąc już o tym, że jest to strasznie banalne). Fabuła roi się bowiem od idiotyzmów, podobnie zresztą, jak zachowanie wszystkich postaci. Całą intrygę można też bardzo szybko przewidzieć. Nie ma tu ani przygody, ani tym bardziej horroru, bo Jeff Wadlow (twórca między innymi Prawda czy wyzwanie) po prostu nie umie zbudować nawet odrobiny napięcia. Co ciekawe nie ma tu nawet za dużo jump scare’ów i momentami trochę wygląda na to, jakby twórcy w ogóle zapomnieli o komponencie grozy. Tego wszystkiego można się było w sumie spodziewać po produkcji firmy Blumhouse, której założyciel, Jason Blum, ma strategię polegającą na wydawaniu relatywnie niewielkich kwot na produkcję filmów – rocznie jest ich nawet kilkanaście. Jeśli więc któryś z nich przyniesie straty, to będą one małe, a jak odniesie wielki sukces, to zyski będą ogromne. Powoduje to jednak, że często filmy tej firmy przypominają produkty taśmowe, o których jakość nikt specjalnie nie zadbał.
Wyspa fantazji – irytujące postacie
Wyspa fantazji ma też ten problem, że występują w niej całkowicie nudne postacie. Przy czym te nudne to i tak nieźle, bo jest na przykład Melanie, która od samego początku jest niesamowicie irytująca. Nie wiem czy założeniem takiego filmu powinno być to, że widz zaczyna kibicować, by dana bohaterka lub bohater poniósł śmierć… Żadna z postaci, wbrew temu, co zdają się sugerować twórcy, nie ma głębi, co powoduje, że aktorzy też nie mają nic do grania. Na czele z Michalem Peną, który wcielił się w Pana Rourke’a i chyba miał być tajemniczy, niejednoznaczny i trochę demoniczny, no i nie bardzo to wyszło.
W zasadzie więc jedynymi zaletami Wyspy fantazji są długość (film jest krótki) oraz przyzwoite tempo. Można ten film obejrzeć bez wielkiego bólu, ale nie bardzo wiem, po co. W kinach jest sporo o wiele lepszych propozycji. A jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć produkcję o wyspie, na której dzieją się tajemnicze rzeczy, to zawsze można po raz kolejny odpalić Lost.
Atuty
- Film jest krótki;
- Ma przyzwoite tempo
Wady
- Absurdalna fabuła;
- Nudne, irytujące i zachowujące się idiotycznie postacie;
- Zero napięcia
Wyspa fantazji to pozbawiony polotu, napięcia i sensu przygodowy horror, na który nie warto tracić czasu.
Przeczytaj również
Komentarze (27)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych