Śledztwo Spensera – recenzja filmu. Skąd my to znamy?
Mark Wahlberg gra bohatera, którego kompas moralny przebiłby tytanową ścianę. Jego stary, zrzędliwy mentor oraz nowy partner, z którym z początku nie bardzo się dogaduje, pomagają mu rozwikłać sprawę morderstwa, która sięga głębiej, niż mogłoby się wydawać. Chyba już kiedyś widziałem taki film...
Był w latach dziewięćdziesiątych taki film z Wahlbergiem pod tytułem "Mocne Uderzenie" - raczej głupia komedia akcji, w której główny bohater para się zabijaniem ludzi na zlecenie, przy czym jest również cholernie lojalny i zależy mu na tym, aby wszyscy go lubili, bo inaczej boli go brzuch. Pewnego razu jego kumpel z pracy i ogólnie najlepszy przyjaciel Cisco (Lou Diamond Phillips) wpada na pomysł dorobienia na boku i porwania dla okupu córki jednego bogatego Japończyka. Chwilę później przekonują się jak głupi był to pomysł. Ale dlaczego w ogóle wspominam o jakimś starociu, kiedy miało być o Spenserze? Cóż, z kilku powodów. Po pierwsze, bo w obu filmach grają Wahlberg oraz Bokeem Woodbine. Po drugie, bo ich szefa w tamtym filmie gra aktor z oryginalnego serialu o Spenserze, którego bardzo, ale to bardzo luźną adaptacją jest dzisiejszy film. I po trzecie, bo "Mocne Uderzenie" jest zwyczajnie ciekawsze.
Śledztwo Spensera – zatwardzenia Marky Marka ciąg dalszy
Lubię Marka Wahlberga. Facet, mimo pewnego przerostu ego, wydaje się być raczej sympatyczny, a już na pewno szczery w tym co robi. Pokazał też już nie raz, że jest naprawdę dobrym aktorem, jeśli pomaga mu odpowiednio dobry reżyser. Gorzej, kiedy trafi się ktoś, kto po prostu będzie przytakiwał swojej głównej gwieździe i pozwalał mu robić co dusza zapragnie. Bez wątpienia właśnie taka sytuacja miała miejsce na planie Śledztwa Spensera i nie chodzi o to, że Mark gra w filmie źle, czy coś, bo generalnie jest jak najbardziej w porządku - nic wybitnego, ale nie ma się też co krzywić. Gorzej, że autorzy wzięli znaną (choć może nie koniecznie u nas) markę i wywalili z niej zasadniczo wszystko poza imionami głównych bohaterów, resztę szyjąc na miarę pod Wahlberga. Twardziel z Bostonu - jest. Lubi i potrafi boksować - jest. Nie odpuści złu, choćby miało go to posłać do piachu - jest. Nie schodząca z twarzy mina jakby właśnie robił kupę - oczywiście, że tak. Klasyczny Marky Mark.
Pozostali bohaterowie też bici byli od jednej formy. Winston Duke, który daje radę tchnąć życie w każdą z odgrywanych przez siebie postaci, tutaj po prostu stoi i zapodaje tekst. Przez większość czasu kręci się przed kamerą z miną jakby się zgubił, albo bije kogoś po twarzy. Ale jest jedna scena, w której jego Hawk naprawdę daje się polubić - ta z łóżkiem i olbrzymem. Na bank będziesz wiedział, o której mówię. Najgorzej, że jego chemia z głównym bohaterem praktycznie nie istnieje. Na początku dosłownie przez dwie sekundy kłócą się zabiegając o względy Pearl - pieska Spensera, po czym zakopują topór i po prostu... są. Nie ma między nimi rywalizacji, wzajemnego uzupełniania się, dogryzania sobie, niczego. Po prostu są. Tak samo jak Alan Arkin i grany przez niego Henry, podstarzały właściciel sali treningowej, na której obaj główni bohaterowie trenują. Stawkę zamykają dwa jasne punkty całego projektu, czyli wcielająca się w Cissy Iliza Shlesinger oraz wspomniany już wyżej Bokeem Woodbine jako Driscoll. Nie żeby ich postacie były jakoś wybitnie napisane - to wciąż idealne kalki bohaterów filmów akcji z lat 80ych i 90ych - ale widać, że oni przynajmniej dobrze się bawili na planie. Cissy jest byłą dziewczyną Spensera i typową choleryczką z Bostonu. Ciągle krzyczy, wysyła sprzeczne sygnały i ogólnie ma "wariatka" wypisane na czole. Natomiast Driscoll to dawny przyjaciel Spensera, jeszcze z czasów, kiedy obaj byli funkcjonariuszami policji. Niestety, Spenser poszedł siedzieć za pobicie własnego kapitana, a Driscoll dalej piął się po szczeblach kariery. Dobrze mieć takiego wysoko postawionego przyjaciela, kiedy prowadzi się zakulisowe śledztwo. Facet jest spokojny i pewny siebie, a Woodbine kradnie dla siebie każdą scenę, w której występuje.
Śledztwo Spensera – film tak oryginalny, jak jego tytuł
Kiedy poznajemy naszego głównego bohatera, ten właśnie kończy odsiadywać pięć lat za pobicie swojego kapitana, którego podejrzewał o zatajanie pewnych informacji. Ostatniego dnia ktoś wynajmuje białych suprematystów żeby się go pozbyli. Oczywiście Spenser radzi sobie z nimi całkiem nieźle, dopóki nie rozdzielają ich straże. Na wolności jego życie raz jeszcze komplikuje się, kiedy okazuje się, że w nocy, dosłownie tego samego dnia, kiedy wyszedł na wolność, jego dawny kapitan zostaje zamordowany. Na szczęście Spenser ma solidne alibi, ale i tak daje się wplątać w śledztwo, kiedy winą za zabicie kapitana obarczony zostaje jego dawny znajomy, który najwyraźniej chwilę po tym strzelił sobie w łeb. Szybko okaże się, że sprawa jest znacznie poważniejsza i ma związek z budownictwem, hazardem, mafią, korupcją i cholera wie czym jeszcze. Nawet FBI nie jest zainteresowane tym, co wie nasz główny bohater, bo "polują na grubą rybę" i najlepiej żeby się nie wtrącał. Tym zabawniej, że kiedy cała sprawa znajdzie już swoje rozwiązanie, kiedy kurz już opadnie... Żadna z tych rzeczy nie ma znaczenia, a często również i sensu. Na modłę starych, jakże durnych, ale też przy tym dających masę frajdy filmów akcji, nie ważne jak głęboko nie sięgałaby konspiracja, wystarczy pozbyć się głównego złego i cała reszta po prostu... odpuszcza. Nie miałbym nic przeciwko takiemu prostemu, hołdującemu starym zwyczajom scenariuszowi, gdyby sam film zrobiony był z większym jajem. Widzę, że autorzy scenariusza próbowali przemycić tu i ówdzie odrobinę komedii, bo od czasu do czasu w stronę widza lecą jakieś cienkie, mało zabawne żarty (i ze dwa naprawdę dobre!), ale większość filmu zrobiona jest na poważnie, co zupełnie zabija jego potencjał.
Śledztwo Spensera jest typowym, zrobionym bez pomysłu filmem akcji, w którym każdy jeden problem można rozwiązać pięściami. Główni bohaterowie grają jakby swoich dialogów uczyli się w dniu kręcenia scen i nie specjalnie mieli na to ochotę, a intryga uszyta jest tak sztampowo, że idę o zakład, że będziesz wiedział co, gdzie, jak i dlaczego maksymalnie dwadzieścia minut po rozpoczęciu seansu. Sprawę ratują odrobinę całkiem sympatycznie nakręcone sceny walk, z dużym naciskiem położonym na jak największą demolkę otoczenia, dzięki którym cały film ogląda się raczej nieźle. Nie mogę powiedzieć aby obraz Petera Berga był stricte zły - nie jest. To po prostu kolejny taki sam film akcji. Jeden z dziesiątek, które już w swoim życiu oglądałeś. Niby okej, ale brakuje mu czegoś, co w jakikolwiek sposób wyróżniałoby go z tłumu.
Atuty
- Niezła rozwałka;
- Kilka zabawnych żartów
Wady
- Aktorom wyraźnie się nie chciało;
- Większość żartów słaba;
- Zero oryginalności
Śledztwo Spensera to kolejny średniak Netflixa, na który raczej szkoda czasu, ale ogólnie da się go obejrzeć.
Przeczytaj również
Komentarze (21)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych