Better Call Saul, czyli jeden z lepszych żartów w historii telewizji
To niesamowite, że serial, który właściwie zrodził się jako żart w studiu telewizyjnym i początkowo, niejako zgodnie z intencjami autora, miał być komediowym serialikiem dla fanów poprzedniej produkcji Vince’a Gilligana, może się ostatecznie okazać jedną z najlepszych serii obyczajowo-kryminalnych w ostatnich kilkudziesięciu latach.
Czy tak będzie przekonamy się dopiero po zakończeniu szóstego sezonu, już teraz jednak możemy z pewnością mówić o fenomenie uniwersum stworzonego przez Vince’a Gilligana. Właśnie, słowo uniwersum zwykle zarezerwowane jest dla produkcji należących do różnego rodzaju fantastyki, odsyła bowiem do nierealnych światów, istniejących na początku wyłącznie w głowie autorów, następnie kiełkujących także w umysłach ich fanów. Tymczasem zarówno “Breaking Bad”, pierwsze dzieło ekipy Vince’a Gilligana, jak i spin-off do niego “Better Call Saul” ulokowane zostały w miejscach niebezpiecznie bliskich współczesnym realiom, a mimo to są na tyle specyficzne, że nie sposób je określić mianem naszej rzeczywistości.
Znane nam powszechnie, z doniesień medialnych o głośnych przestępstwach, zło jest w nich realne. Jednocześnie stykają się z nim, w tych produkcjach, ludzie tak ostentacyjnie zwyczajni - jak wydawałoby się poczciwy nauczyciel-chemik czy też drobny kanciarz - że z tego połączenia tworzy się jakaś niesamowita wręcz atmosfera, przepełniona bardzo specyficznym humorem, który w normalnych okolicznościach nazwalibyśmy czarnym, ale w tym wypadku to określenie kompletnie go nie oddaje. Nic zatem dziwnego, że twórcy Breaking Bad od razu po zakończeniu poprzedniej produkcji wzięli się za realizację kolejnej. Nietypowe jest jednak to jaki serial w końcu otrzymaliśmy.
Dobry żart tynfa wart
Postać Saul Goodmana po raz pierwszy objawiła się światu w ósmym odcinku drugiej serii “Breaking Bad” zatytułowanym, a jakże, “Better Call Saul”. Okazuje się, że pomysł na spin-off do głównego serialu wykiełkował już w trakcie kręcenia trzeciego sezonu “BB”. Sam Vince Gilligan przyznaje jednak, że z początku był to po prostu żart, który rzucił ktoś z ekipy kręcącej perypetie Waltera White’a. Wkrótce jednak zaczął być powtarzany przez resztę i funkcjonował trochę na zasadzie takiego “inside joke”. Im bliżej końca realizacji pierwotnego dzieła tym poważniej jednak myślano o tym, że może rzeczywiście warto byłoby się zająć tym na poważnie. W końcu twórca sam doszedł do wniosku: “Dlaczego mielibyśmy tego nie zrobić?”.
Jedną z dwóch głównych motywacji do kontynuowania serialu w uniwersum “Breaking Bad” było wspominane przez samego Gilligana dojmujące poczucie pustki, które miało się pojawić po zakończeniu zdjęć do pierwotnej serii. Sam scenarzysta tłumaczył, że podczas tworzenia produkcji o Walterze White’cie za każdym razem czuł się jakby wygrał los na loterii. Szefowie telewizji dawali mu bowiem niemal pełną dowolność w kreowaniu fabuły i po raz pierwszy w karierze miał on przekonanie, że będzie mógł zakończyć dzieło dokładnie tak jak wymyśli sobie jego ekipa. Wraz z końcem pracy pojawiła się jednak myśl, że jeśli teraz pójdzie na długie wakacje to może tak bardzo zablokować się twórczo, że nie będzie w stanie stworzyć niczego co choćby w minimalnym stopniu przypominałoby sagę z Albuquerque.
Drugą niezwykle istotną motywacją była chęć zatrzymania ze sobą znakomitego zespołu, który Gilligan zdołał zebrać przy tworzeniu “Breaking Bad”. Scenarzysta na każdym kroku podkreśla jak ważna jest współpraca z właściwymi ludźmi i że niczego, i to absolutnie niczego, nie byłby w stanie stworzyć gdyby nie miał obok siebie odpowiednich ludzi. Mowa tu zarówno o aktorach, reżyserach, jak również współscenarzystach, w tym także Thomasie Schnauzu, z którym lata wcześniej, jeszcze będąc na bezrobociu, Gilligan rozmawiał o ich ówczesnej sytuacji. Ten miał ponoć rzucić: ”Hej, kupmy przyczepę, zróbmy z niej laboratorium metamfetaminy i zaróbmy w końcu trochę szmalu!”, co okazało się podstawą pierwszego wielkiego hitu tej ekipy. Składali się na nią także znakomici spece od muzyki, zarówno ci tworzący autorski podkład, jak i eksperci wyszukujący odpowiednie kawałki pod konkretne sceny. Jak dobrze wiemy spisali się oni na medal.
Początkowo jednak Gilligan i Peter Gould, drugi twórca “Better Call Saul”, myśleli raczej, że będzie to serial komediowy. Był to naturalny odruch nie tylko dlatego, że coś zrodzonego z dowcipu koniecznie musiało zostać sitcomem, ale także z powodu dość specyficznego przedstawienia postaci Goodmana, który był bohaterem mocno kreskówkowym. Sam Gilligan podkreśla, że sprzedał AMC pomysł na spin-off jeszcze przed końcem realizacji “Breaking Bad”, właśnie jako komedię. Z czasem jednak w rozmowach z ekipą pojawiał się ten sam problem: nikt nie miał doświadczenia w tworzeniu produkcji z tego gatunku, które siłą rzeczy powinny być 30-minutowymi odcinkami. Coraz więcej zatem wskazywało, że znów będziemy mieli do czynienia z dramatem obyczajowym, z elementem, specyficznego dla poprzedniego dzieła tych twórców, humoru. Całość jednak w pewnym momencie przerosła oczekiwania samych autorów.
“Slippin' Jimmy” bohaterem z krwi i kości
Prawdę mówiąc o Saulu Goodmanie z “Breaking Bad” niewiele wiemy, poza tym, że jest wyjątkowo elastycznym, jeśli chodzi o kwestie etyczne, adwokatem, który zdobył swoje wykształcenie na dość oryginalnej uczelni, co jednak nie przeszkadza mu być niezwykle efektywnym w swojej pracy. Goodman jest w zasadzie personifikacją tego czego Amerykanie, choć pewnie nie tylko, nienawidzą w prawnikach, szczególnie tych, przeciwko którym przychodzi im czasami toczyć boje w sądzie. Saul wykorzystuje każdy możliwy kruczek prawny by wybronić swych klientów, a jeśli prawo zawodzi nie zawaha się użyć niestandardowych metod, często przekraczając cienką granicę pomiędzy dobrem a złem. W “Better Call Saul” zestawiony jest zaś z postacią diametralnie od niego różną, jego bratem Chuckiem, który jest uznanym adwokatem.
Co ciekawe sam Gilligan podkreśla, że twórcy z początku nie myśleli jak ważnym bohaterem dla tej serii będzie Chuck, a momentem kiedy to sobie uzmysłowili było obejrzenie tego jak rzeczoną postać odtwarzał Michael McKean. Brat Jimmy’ego ucieleśnia wszystko to co w prawie niezłomne i niewzruszone. Jednocześnie ten - mocno sztywny - fascynat wszelkiego rodzaju procedur jest kompletnym przeciwieństwem brata, który swoje liczne braki nadrabia dobrą miną i niemal wszystko jest w stanie załatwić na drodze rozmowy jeden na jeden. Choć Chuck jest nieporównywalnie bardziej uzdolniony od Jimmy’ego, zazdrości mu ogromnej popularności, a nawet gorącego uczucia jakim zawsze darzyli go rodzice. To właśnie dynamika pomiędzy tymi dwoma postaciami napędza sezon pierwszy, który rzecz jasna nie jest tak efektowny jak “Breaking Bad”, ale daje pogłębione studium charakterów dwóch osób, jednocześnie tak sobie bliskich i tak dalekich.
O ile jeszcze na początku pierwszego sezonu jesteśmy w stanie zrozumieć motywacje Chucka, bo sposób działania Jimmy’ego, nawet jeśli kieruje się ostatecznie pozytywnymi motywacjami, jest ciężki do usprawiedliwienia, wszystko zmienia końcówka serii i słynna rozmowa pomiędzy braćmi. Zdanie: “Nie jesteś prawdziwym adwokatem!” z miejsca czyni z Jimmy’ego ludowego bohatera, którym wzgardziły elity, przygotowując dla niego co najwyżej posadę pomocnika w kancelarii adwokackiej czy też opiekuna swojego chorego krewnego. I jest to pierwszy poważny moment, w którym śmiesznie ubrany kabotyn z “Breaking Bad” objawia się nam jako bohater z krwi i kości, a jego późniejsza przemiana w Saula Goodmana jest tym bardziej wiarygodna.
Oczywiście trudno widzieć w Jimmy’m/Saulu jedynie ofiarę kompleksów starszego brata. W gruncie rzeczy Chuck ma bowiem rację! Jego krewny jest obciążony trudno definiowalną cechą robienia wszystkiego po linii najmniejszego oporu, skracania sobie drogi, nawet za cenę wejścia w konflikt z wartościami, których adwokat powinien przecież strzec. To w połączeniu z dobrze nam znanym z “Breaking Bad” środowiskiem przestępczym w Albuquerque, sprowadzi go ostatecznie na złą drogę, mimo tego, że przecież z początku miał on dobre intencje. Po odejściu Chucka w ostatnim sezonie kluczową dynamiką powinny być relacje pomiędzy Saulem a Kim Wexler, która również w ostatnich seriach zaczyna skręcać w złą stronę.
Czy to już koniec?
Pomimo dużo wolniejszego startu niż w przypadku “Breaking Bad” kolejne dzieło Vince’a Gilligana i spółki zdobyło sobie grono wiernych fanów, którzy rekrutują się nie tylko spośród fanatyków poprzedniej serii. O ile bowiem w przypadku “BB” mieliśmy do czynienia z czystą akcją i z rosnącą fascynacją obserwowaliśmy jak Walter White stawał się coraz gorszą, pod względem etycznym, postacią, “Better Call Saul” wydaje się bogatsze jeśli chodzi o psychologiczną podbudowę bohatera, który choć zwykle chce dobrze i tak kończy jako najgorszy przestępca. Nadanie, podkreślmy jeszcze raz, zdawałoby się mocno kreskówkowej postaci prawdziwie ludzkich cech jest chyba największym osiągnięciem tego dzieła. Oczywiście należy zastrzec, że piszę to przed finałem, który zapewne znów okaże się niezwykle emocjonujący, wbije nas w fotele i stanie się głównym atutem tej produkcji.
Bliskość końca kolejnego serialu z pewnością będzie skłaniała, zarówno fanów uniwersum, jak i obserwatorów, do zadawania pytań czy da się stworzyć jeszcze jedną serię, która kolejny raz zachwyci widownię. W międzyczasie ekipa Gilligana zrealizowała przecież “El Camino”, które okazało się całkiem udanym zamknięciem historii Jesse Pinkmana. Choć naturalnie, jak wiele razy podkreślałem, nie jestem fanem spin-offów, sequeli i podobnych produktów, trudno nie zauważyć potencjału w mojej ulubionej postaci Mike’a Ehrmantraut, który tkwi naturalnie w jego przeszłości. Dość specyficzna serialowa cop-drama z Mike’iem w roli głównej to coś co pewnie bym obejrzał, problem jednak w tym, że bohatera musiałby grać raczej inny aktor, a trudno sobie wyobrazić kogokolwiek poza Jonathanem Banksem. Co prócz tego? Przygody braci Salamanca? Brudne, przestępcze show z Hectorem w roli głównej? To oczywiście gruba przesada jednak samo to, że coś takiego w ogóle rozważamy pokazuje jak dobrze z zadania napisania spin-offu wywiązała się ekipa pracująca nad “Breaking Bad”.
Sam Gilligan został zresztą, na jednym ze spotkań z fanami, zapytany o swój kolejny projekt, w bardzo specyficznym kontekście. Otóż jeden z obserwatorów zauważył, że jego oba seriale opowiadały o przemianie uczciwego, nie wyróżniającego się, w gruncie rzeczy dobrego człowieka, w postać staczającą się na samo dno. Kusi więc by tym razem pójść w odwrotną stronę. Twórcy wyraźnie spodobało się to pytanie i w swojej odpowiedzi wspomniał o jednej ze swych najulubieńszych historii, czyli “Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, jednocześnie podkreślając, że jest coś w złych charakterach, że są oni dla widzów dużo ciekawsi niż pozytywni bohaterowie. Być może jednak kiedyś przyjdzie mu popracować nad serialem, który pokaże odwrotną drogę. Czego by się nie podjął można jednak mieć przekonanie, graniczące z pewnością, że zrobi to dobrze.
Przeczytaj również
Komentarze (32)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych