Recenzja gry: DmC: Devil May Cry

Recenzja gry: DmC: Devil May Cry

Łukasz Kucharski | 05.02.2013, 22:28

Cóż może być przyjemniejszego niż chwycenie za wierny miecz i równie wierne pistolety, by rozprawić się z demonicznymi siłami próbującymi opanować miejsce Waszego pobytu? Okazuje się, że niewiele rzeczy, w szczególności, gdy traficie na tak dobrą pozycję jak DmC.

W fikcyjnym Limbo City dochodzi do terrorystycznych ataków niejakiego Dante. A przynajmniej tak twierdzi telewizja, którą włada Mundus - czarny charakter, będącego ucieleśnieniem współczesnego biznesmena. Dawno, dawno temu Mundzio poczuł się zdradzony, gdy jego prawa ręka – demon Sparda postanowił związać się z przedstawicielką sił anielskich – Ewą. Z tego związku na świat przyszedł na świat nasz główny bohater, który jest cierniem w oku i jedynym realnym zagrożeniem dla Króla Demonów. Zadziorny Dante nie ma więc wyboru i musi zaprowadzić porządek w tym i innym wymiarze. Na szczęście znajdzie oparcie w postaci członków Zakonu – Kat i Vergila.

Dalsza część tekstu pod wideo

Cofnijmy zegary

Jak głosi branżowa legenda, Devil May Cry miał być tak naprawdę częścią uniwersum Resident Evil. Jednak w miarę postępu prac, okazało się, że rodzi się coś zupełnie nowego i innego od flagowego dziecka Capcomu. Teraz, by ułatwić odbiór marki młodym oraz zachodnim graczom postanowiono na nowo opowiedzieć historię białowłosego nefilima.  Tym sposobem DmC trafiło w ręce Ninja Theory, studia  które znacie z Kung Fu Chaos, genialnego Heavenly Sword czy niedocenionego Enslaved.


Z braku nowych pomysłów, ponownie przyjdzie Wam się zmierzyć z Mundusem Królem Demonów. Nowość stanowi za to postać Kat – dziewczyny umiejącej tworzyć portale i umożliwiać głównemu bohaterowi przechodzenie do Limbo. Jak tylko ją zobaczycie, do głowy wpadnie Wam wizerunek Kai z Heavenly Sword – ta sama niewinność i dziecięca naiwność, połączona ze sporą dawką uroku. Jedyne uzasadnienie dla „nowego początku” widziałbym w kompletnym wywróceniu uniwersum do góry nogami - dla przykładu, z Dantego można by uczynić kobitkę, która walczy z arcydemonem, który okazuje się być jej ojcem itd.; Najchętniej jednak zobaczyłbym obydwu Panów D w jednej grze, czyli połączenie dwóch równoległych wymiarów...w końcu w grach wszystko jest możliwe. Nowe szaty nie zrobią z tych samych elementów nowego króla. Jeśli jednak macie głęboko w poważaniu powyższą kwestię, do oceny końcowej śmiało możecie dodać jeden punkt.

Uniwersum Devil May Cry jest nami już od 2001 roku. Do tej pory mieliśmy przyjemność poznać cztery gry, serial anime oraz komiksy. Zżyliśmy się z głównym bohaterem i nic dziwnego, że po nowinie, jaką była zmiana wizerunku Dante'go, w społeczności graczy podniosła się wrzawa. Osobiście nie miałem z tym problemu, gdyż przez większość czasu i tak oglądam bohatera od... tyłu. Pierwsze skojarzenia, jakie budzi nasz nefilim po operacji plastycznej to Hayden Christensen, które możecie pamiętać z roli Anakina Skywalkera w dwóch epizodach Gwiezdnych Wojen. Na szczęście Ninja Theory znalazło miejsce na małe odwołanie do poprzedniej buźki i to w humorystyczny sposób. Nie martwcie się też mocno , bo siwowłosą czuprynę będzie oglądać na ekranie tak często jak tylko poprzez radosną wyrzynkę napełnicie stosowny wskaźnik i uruchomicie tryb wkurzonego demona.

Nazywam się Dante i robię zadymę

W ramach ułatwiania maszkaronom opuszczenia limbowego padołu będzie mogli stosować środki  już bardzo dobrze Wam znane. Ponownie chwycicie za miecz Rebellion oraz dwie giwery (Ebony i Ivory – największe miłości Dantego), ale to nie wszystko. W miarę zagłębiania się w fabułę, arsenał będzie się stopniowo rozrastał, a wraz z nim pojawią się do kupienia nowe opcje, jak zwiększenie mocy itp. Pod spustami znajdziecie możliwość włączania anielskich lub demonicznych zabawek, przez co taniec śmierci nabiera nowego wymiaru i pozwala coraz fantazyjniej pozbawiać życia wrogów. Dodatkowy smaczek stanowią zbliżenia  kamery na Dantego, gdy zabija ostatniego przeciwnika w danej lokacji. Powraca również system oceniania tego jak ukończyliście dany poziom. Gracze lubiący duże wyzwania będą wniebowzięci. Zwykli padownicy nie muszą się jednak martwić, gdyż ukończenie gry nie wymaga małpiej zręczności. Do mistrzów wciskania przycisków nie należę, a DmC ukończyłem tracąc życie dwa lub trzy razy na poziomie normal. Jeśli więc poziom hard będzie dla Was zbyt łatwy, po pierwszym ukończeniu gry odblokują się kolejne, znacznie bardziej wymagające. By jeszcze bardziej przybliżyć żółtodziobom mechanizmy walki przygotowano tryb szkolenia.

 

Menażeria przeciwników jest na tyle urozmaicona, że na nudę nie będzie narzekać. Stworzono ich według zasady „im większy, tym brzydszy”.Wiadomo, z czasem typy wrogów zaczną się powtarzać, ale wtedy twórcy zaczną zwiększać ich ilość i łączyć w pary, więc jest co robić. Najlepiej wypadają oczywiście widowiskowe starcia z bossami, są baaaaaardzo dobre, ale do czołówki, reprezentowanej przez serię God of War,  trochę zabrakło. Nie ma jednak co rozpaczać, po coś wymyślono kontynuacje.

 

Do mistrzów wciskania przycisków nie należę, a DmC ukończyłem tracąc życie dwa lub trzy razy na poziomie normal.

 

 

Do wcielenia się w bohaterów tej karuzeli zatrudniono właściwe osoby. Ciężka praca aktorów podczas sesji motion capture zaowocowała świetnymi scenkami przerywnikowymi. Mimika bohaterów wygląda naturalnie i doskonale zgrywa się z wypowiadanymi przez nich kwestiami – zero sztuczności. A Tim Phillips (Dante) i-d-e-a-l-n-i-e oddał porywczość głównego bohatera i jego dziecinne zachowania. Mam jeszcze zastrzeżenie do postaci Mundusa. O ile Dante, Vergil i Kat wypadają świetnie, on otrzymał za mało czasu ekranowego. Wcielający się w te postać Louis Herthum (Mgła, Ostatni egzorcyzm) pasuje idealnie, ale  nie może w pełni rozwinąć swych demonicznych skrzydeł i prezentuje tylko małą cząstkę swoich możliwości. Pochwała należy się również specom od przekładu, bo kinowa lokalizacja DmC stoi na wysokim poziomie – wliczając w to soczyste przekleństwa oraz odpowiednio duże napisy. Wreszcie nie muszę pochylać się z kanapy, by zobaczyć coś z odległości trzech metrów jaka dzieli mnie od telewizora.
 

Kolorowy świat

W bardzo prosty sposób podzielono wizualnie trzy wymiary w jakich znajdzie się gracz. W pierwszym - tym rzeczywistym - wszystko jest szare i nieciekawe. Na szczęście, w odróżnieniu od codzienności, nie spędzimy w nim dużo czasu. Drugi to Limbo, gdzie będziemy szatkować oponentów przez większość czasu. A wszystko to w ultrakolorowych barwach, które przypominają swą intensywnością azjatyckie filmy, wzbogacone o filtry z kina grindhouse. Gdyby tak prezentowała się cała gra, chyba niewiele osób byłoby w stanie dotrwać do napisów końcowych bez chronicznego bólu głowy.  Trzeci wymiar jest odzwierciedleniem umysłu głównego bohatera. I tutaj jest najspokojniej oraz...najpiękniej. Stonowane kolory, przepastne widoki i intrygujące projekty przywodziły mi na myśl niektóre fragmenty God of War. Z kolei napisy pojawiające się na ścianach budynków to ewidentne zapożyczenie z serialu Fringe lub Splinter Cell: Conviction.

Graficznie dzieło Ninja Theory wypada bardzo dobrze. Żadnych słabszych tekstur, by zapchać mało uczęszczane kąty i tym podobnych trików. Z kolei, proces przenoszenia się do Limbo został wykonany po mistrzowsku. Rozpad elementów i ich umiejscowienie na zasadzie „nie wiadomo, gdzie jest góra, a gdzie dół”, wypada fantastycznie. Natomiast efekty świetlne powodują iskierki radości w oczach gracza. Oklaski należą się też twórcom za brak jakichkolwiek spadków animacji, zacięć i zawieszeń.

Same poziomy są zróżnicowane i nie będziecie się nudzić ani specjalnie narzekać na przechodzenie kolejny raz tych samych pomieszczeń. Jedyne do czego mam zastrzeżenie to ogromne ograniczenie lokacji na zasadzie „wąski korytarz, a potem ogromny plac”, ale w końcu taki już urok tej serii. Wiadomo przynajmniej na kim wzorowali się twórcy Final Fantasy XIII. W poprzednich odsłonach dominowała raczej rockowa muzyka. Tutaj zdecydowano się na bardziej elektroniczne brzmienia, ale spełniają one swoje zadanie i odpowiednio podkreślają charakter rozgrywki. Jednak na ponadczasowe rytmy nie liczcie.

Ostatnie cięcie

Od początku do końca czeka Was widowiskowa jazda bez trzymanki. Zapomnijcie jednak o tak rozbudowanym czynniku japońskości jak w poprzednich odsłonach. W porównaniu z nimi DmC jest bardziej stonowane, by tylko zachodni gracz nie pogubił się i nie zastanawiał „o co chodzi”. Uważam, że to spory mankament, ale w końcu idiotycznym posunięciem jest twierdzenie, że większość graczy ma za sobą wszystkie poprzednie odsłony – tego faktu nie zmieni nawet wprowadzenie na rynek kolekcji HD. Dlatego nowi goście w tym demonicznym uniwersum odnajdą się bardzo szybko i zostaną na długo.

W czasach jednowieczorowych gier, cała przygoda zajmie Wam przyzwoitą ilość czasu. Uczucie rozczarowania wywołuje jednaka fakt, że poza wielbicielami wykręcania najlepszych wyników, raczej nie znajdzie się nikt, kto będzie chciał jeszcze raz wskoczyć w buty nefilima i zaprowadzić w Limbo porządek w bardzo filmowym stylu. Jednorazowa satysfakcja gwarantowana.

Oczywiście, jak to w branży bywa, by zedrzeć z nas pieniądze... to jest zapewnić dodatkową porcję rozrywki, twórcy zaopatrzą nas w stosowne DLC, a także komiks pt. Devil May Cry – The Vergil Chronicles wydany przez Titan Comics. A co z kolejnymi odsłonami? Zdziwię się jeśli nie powstaną, w szczególności biorąc pod uwagę otwarte zakończenie. Żywię jednak nadzieję, że do tej pory Ninja Theory sprawi nam prawdziwą przyjemność i stworzy Heavenly Sword 2?

Grę do recenzji udostępnił sklep VipGamer z Lublina

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry DmC: Devil May Cry

Atuty

  • rozpad scenografii
  • system walki dla każdego
  • Dante
  • scenki przerywnikowe
  • grafika

Wady

  • ograniczenie lokacji
  • nadmiar kolorów
  • powtórka z historii
  • za mało...psychoakcji

Diabelsko-anielska przygoda z pyskatym nastolatkiem.

Łukasz Kucharski Strona autora
cropper