Recenzja gry: Afro Samurai 2: Revenge of the Kuma Volume One
Obecna generacja konsol przeszła już chyba wszystko. Od wielkich opóźnień premier, gigantycznych patchy „day-one” przez techniczne katastrofy pokroju Assassin's Creed Unity, aż po remastery remasterów. Tak Final Fantasy X/X-2, widzę cię. Jednakże czegoś takiego jak Afro Samurai 2 jeszcze nie doświadczyliśmy.
Gdy w 2009 roku światło dzienne ujrzała pierwsza growa adaptacja mangi Takashi Okazakiego, fani twórczości Japończyka przyjęli ją w miarę ciepło, o czym świadczy chociażby ocena 78/100 od Game Informera. Niestety na kontynuację tej jakże specyficznej, lecz ciekawej opowieści musieliśmy czekać aż sześć długich lat.
Rezultatem starań ekipy Redacted Studios jest Afro Samurai 2: Revenge of the Kuma Volume One, tytuł w założeniach mający nawiązywać do postaci Kumy wprowadzonej w ekranizacji sagi. Dlaczego napisałem „w założeniach”? Ponieważ w praktyce, po spędzeniu w z tą produkcją około 5 godzin, nie mam pojęcia o co w niej chodzi. Naprawdę. Narracja została tu poprowadzona na zasadzie mieszaniny wspomnień, wizji i aktualnie dziejących się wydarzeń. Główny bohater „dwójki” Jinno, obwinia Afro Samuraja o śmierć swojej siostry i wyrusza w pogoń za czarnoskórym mistrzem.
I szczerze powiedziawszy, gdybym nie przeczytał w Sieci na czym polega fabuła serii, ani nie obejrzał anime oraz filmu, nie wiedziałbym kim gram, po co i dlaczego bujnowłosy przyjaciel stał się moim wrogiem. Nie dość, że cutscenki są chaotycznie nakręcone, to jeszcze twórcy nagrywali wszystkie dialogi najtańszym mikrofonem jaki tylko zdołali znaleźć. Głosy aktorów brzmią okropnie, a gdy główny bohater po raz enty wydzierał się „I remember now”, zaczęły boleć mnie uszy.
Mój pierwszy kontakt z tą produkcją był w miarę pozytywny. W tle leciał rap, intro zostało sklejone z rysunków Okazakiego wyglądało całkiem nieźle, to pomyślałem, że może nie będzie aż tak źle. Niestety, chwilę później ujrzałem tytuł w pełnej okazałości. Pomyślałem „O, fajnie, Roger wysłał mi grę na PS2”. Oh, wait. Tak jak Wojtek pisał w newsach, Afro Samurai 2 wygląda jak program sprzed epoki. I będąc w pełni poważnym, byłem w stanie policzyć z ilu pikseli składa się rzucany przez postać cień. Kanciaste do bólu – a nawet bulu – modele, rozmazane tekstury i przerażająca brzydota zabiły mój entuzjazm.
Ale skoro „grafika nie jest najważniejsza”, miałem nadzieję, iż dobrą stroną tegoż dzieła będzie chociaż gameplay. Na początku trochę się po wspinałem, obejrzałem tragiczne scenki, znów pochodziłem, wysłuchałem gorzkich żali protagonisty i przeszedłem do treningu walki. Złożoność sterowania wbiła mnie w fotel – kwadratem atakujemy, trójkątem parujemy, kółkiem robimy finiszery. Koniec. Pierwsze pojedynki z rywalami uświadomiły mi, z jaką skalą tragedii mam do czynienia. Gra, która wygląda gorzej niż pierwszy , tnie się gdy na ekranie pojawia się więcej niż 2-3 przeciwników.
Każde starcie wygląda tak samo – nagle znikąd pojawiają się wrogowie i mamy ich zabić. Aby to uczynić, wraz z postępami w zabawie mamy do dyspozycji trzy style walki: Master, Kuma i Afro - każdy z nich daje nam jedną specjalną umiejętność. Dla przykładu dzięki Kumie wykonamy finiszer na jednym przeciwniku naraz, a mistrz pozwoli nam zabić wszystkich w około jednym cięciem. I tu znów mamy kolejny minus tej produkcji - błędy, błędy i jeszcze raz błędy.
Każdy z 9 etapów ma niewidzialne ściany, a dokładniej rzecz ujmując, korytarzyk, wedle którego musimy iść. I ani mi się waż zwiedzać zakamarków, wchodzić na jedne z 5 schodów rozstawionych w okrągłej sali – poruszamy się grzecznie po kwadracikach, jak w Minecrafcie. Na szczęście poziomy są chociaż odrobinę zróżnicowane – raz zwiedzimy staromodną azjatycką wieś, przy innej okazji trafimy w mroźne góry, zaś na koniec pójdziemy zaatakować wroga w jego świątyni.
Dodatkowo nasz bohater jest tak dobry, że jego ostrze rozcina na pół przeciwnika oddalonego od cięcia o dobre 10-15 centymetrów, a krew postanawia uciec z ciała jeszcze przed zakończeniem uderzenia. Poza tym napotkamy liczne spadki płynności, niedogrywania się przeciwników, które wymuszają restart od ostatniego zapisu, bądź przenikanie się tekstur, a nawet i całkowite zniknięcia prowadzonej przez nas postaci.
Produkcja zespołu Redacted Studios to dzieło najniższej możliwej klasy. Nierówna, nudna i męcząca rozgrywka okraszona obrzydliwą jak na dzisiejsze standardy grafiką, została zwieńczona warstwą audio przygotowywaną z piwnicy, przy użyciu narzędzi wartych paczkę zapałek. Na upartego można znaleźć tu jeden jedyny plus – raperski utwór załączający się od czasu do czasu. Unikajcie tego jak ognia, nie przyjmujcie jako prezent, nie kupujcie w ramach eksperymentu, czy też do aby wysłać to swemu największemu wrogowi. Po prostu nie warto wspierać takiego partactwa, bo nie daj Boże zrobią volumin 2.
Ocena - recenzja gry Afro Samurai 2: Revenge of the Kuma Volume One
Atuty
- Ten jeden raperski utwór
Wady
- Wszystko inne
- Tragicznie zmarnowany potencjał
- Katastrofa techniczna
Jeśli spodobała Wam się koncepcja mieszaniny "afro ziomalskości" z kulturą samurajów, to zdecydowanie polecam wam obejrzeć serial, którym występują takie gwiazdy jak Samuel L. Jackson, bądź przeczytać mangę. Gry nie tykajcie nawet kijem.
Graliśmy na:
PS4
Przeczytaj również
Komentarze (32)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych