Recenzja gry: The Legend of Zelda: Tri Force Heroes

Recenzja gry: The Legend of Zelda: Tri Force Heroes

Raja | 21.10.2015, 02:54

Czasem mam wrażenie, że byłem jedynym graczem na ziemi, którego ucieszyła zapowiedź Tri Force Heroes. Podczas gdy wszyscy fani narzekali na zapełnianie serii kolejnym tytułem pobocznym… osobiście nie mogłem się doczekać kiedy dorwę najnowszą odsłonę w swoje łapska. Uważam zresztą, że miałem w swoim osądzie całkiem sporo racji, jednak nie była to stu procentowa słuszność.

Pomysł na powstanie Tri Force Heroes kiełkował wśród twórców już przy okazji wydania The Legend of Zelda: Spirit Tracks na Nintendo DS, jednak miało upłynąć wiele lat zanim projekt został wprowadzony w życie. Wydaje mi się zresztą, że jedynym powodem do zielonego światła dla gry był… przypadek. I gdyby nie kolejna obsuwa Zeldy na Wii U, tytuł prawdopodobnie jeszcze długo nie wyszedłby poza fazę luźnego konceptu. Widać to zwłaszcza w podejściu samych autorów, bowiem w przeciwieństwie do większości odsłon serii recenzowana gra nie jest częścią oficjalnego timeline’u uniwersum. Ba - jej akcja nie toczy się nawet w Hyrule, przenosząc nas do królestwa Hytopii.

Dalsza część tekstu pod wideo

Jest ono dość nietypowym miejscem, w którym niemal całe życie jego mieszkańców kręci się wokół problematyki dotyczącej… mody. Tak, nie przewidziało się wam – najważniejszym zajęciem władcy i jego poddanych jest odpowiednio gustowny dobór ubrania. Kto by się tam przejmował problemem żywności czy dziur w królewskim budżecie… Zamiłowanie do odzieży okazuje się być zresztą przyczyną straszliwej tragedii królewskiej córy, księżniczki Styli. Nie uwierzycie co się przytrafiło biedaczce – wiedźma rzuciła na nią zły urok. Czy zapadła w śpiączkę? Zamieniono ją w żabę? Jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie? A gdzie tam! Została ubrana w paskudny kombinezon, którego nie da się nijak zdjąć. Oczywiście takie klątwy to nadal żadna przeszkoda dla długouchego bohatera z prastarego proroctwa, czyli nas we własnej osobie. A także naszych kumpli, gdybyśmy mieli ochotę pobawić się w tryb multiplayer.

Bo do tanga trzeba trojga

Z tego powodu Tri Force Heroes przypomina do złudzenia The Legend of Zelda: Four Swords, wydane w 2003 roku na Game Boya Advance. Podobnie jak wspomniana odsłona, TFH stawia przede wszystkim na kooperację z żywymi graczami, chociaż ich liczba została zmniejszona do trzech (te zgodnie z tytułem oferowały taką możliwość czworgu graczy, połączonym przy pomocy link cable). Wspólna zabawa może zostać nawiązana zarówno poprzez download play, połączenie lokalne, jak i rasowy online co-op. Ten ostatni oferuje także opcje wyboru czy chcemy grać z określonymi znajomymi czy wolimy zdać się na kompletnie losowy dobór partnerów. 

Tri Force Heroes nie stara się zresztą ukrywać, że wspólna rozgrywka jest najlepszym sposobem na przejście całej gry. Oczywiście – tytuł jak najbardziej posiada tryb single player, gdzie pozostali gracze zostają zastąpieni lalkami sterowanymi na zmianę przez samego gracza. W efekcie takiego zabiegu w trakcie przemierzania kolejnych dungeonów zostaniemy zmuszeni do rozwiązywania licznych zagadek i przełączania się pomiędzy wspomnianymi kukłami a naszym protagonistą. I choć widać, że Nintendo robiło co mogło aby samotny gracz mógł bezproblemowo cieszyć się rozgrywką, to w zasadzie na każdym kroku czułem, że czegoś tutaj brakuje. Mówiąc wprost, konieczność ciągłego przełączania się pomiędzy postaciami w sytuacji gdy „opuszczone” kukły same nie zrobią ani kroku (naprawdę było tak trudno zaimplementować im chociaż proste zachowania?) z jednej strony dodaje grze trochę uroku, zaś z drugiej najczęściej wprowadzają irytację niemocą naszych pseudo kompanów.

Gameplay gry nie wywołuje większych zarzutów – dungeony są ciekawe i wprost skrojone pod nową trójkę bohaterów, którzy musza radzić sobie z ograniczonym asortymentem przedmiotów. Dla przykładu, w jednej z lokacji mamy do czynienia z sytuacją w której dysponujemy zaledwie dwoma dzbanami z wiatrem (znanymi chociażby z Minish Cap) oraz bombą. W praktyce oznaczało to, że gracz posiadający ładunek wybuchowy pełnił istotną funkcję w zadaniach wymagających rzutów na dalszy dystans, podczas gdy dwójka bohaterów z dzbanami była przydatna w ustalaniu trajektorii lotu pocisku. Rozgrywka została urozmaicona także systemem specjalnych kostiumów. I chociaż wygląda on groteskowo (nasz bohater nie ma najmniejszego problemu aby zasuwać po lochach w ciuszkach Zeldy, błazna albo Tingle’a), to doskonale rozwija patent znany ze swoich poprzedników. O ile w takiej Ocarina of Time mieliśmy do wyboru zaledwie kilka specjalnych ubrań na krzyż, w Tri Force Heroes jest ich dosłownie cała masa - a każdy z nich wprowadza do rozgrywki zupełnie nowe umiejętności. Do eksperymentowania z ciuchami zachęcają także same dungeony, które starają się wykorzystać specyfikę każdego ubrania – np. jeżeli zdecydujemy się na suknię Zeldy, automatycznie zwiększymy częstotliwość występowania serce regenerujących zdrowie naszej drużyny. Druga nowością w serii jest też system emocji wyświetlanych na ekranie dotykowym kieszonsolki. Do złudzenia przypomina on mechanikę gestów z gier MMORPG i stanowi miły dodatek do rozgrywki wieloosobowej, który dodatkowo ułatwia komunikację z drugim graczem.

Nie taka Zelda piękna, jak ją malują

Od strony technicznej Tri Force Heroes jest ciężkim orzechem do zgryzienia. Wspomniane na początku luźne podejście do nowego tytułu zaowocowało również  wykorzystaniem w dużej mierze modeli powstałych przy okazji A Link Between Worlds z 2013 roku. Chociaż sama stylistyka gry została delikatnie zmieniona, dzięki czemu powitałem z małą ulgą powrót klasycznego toon Linka na miejsce takiego sobie modelu z ALBW. Dziedzictwo poprzedniej części z 3DS-a widać także w przypadku bardzo przeciętnych tekstur. Był to jeden z najsłabszych elementów skądinąd świetnej części Zeldy i aż dziwne, że twórcy byli na tyle leniwi aby nie poprawić tego w Tri Force Heroes. Muzyka to z kolei standard do którego przyzwyczaiła nas seria – usłyszymy więc wiele znajomych motywów, ale jednocześnie brakuje tutaj utworu, który byłby czymś świeżym i wartym zapamiętania. To po prostu dobra, rzemieślnicza robota i nic więcej.

Podsumowując moje wywody należałoby się zastanowić nad tym, czy najnowsza odsłona The Legend of Zelda zasługuje na poświęcenie jej pieniędzy i czasu. W obydwu przypadkach moja odpowiedź jest twierdząca – to tytuł, który nie będzie wymieniany jednym tchem obok Okaryny, Majory, Wind Wakera czy A Link to the Past… ale z drugiej strony to nadal bardzo grywalny kawałek kodu. Który nabiera dodatkowych rumieńców podczas przechodzenia kolejnych podziemi z żywymi partnerami, co czyni TFH jedną z najlepszych gier wieloosobowych na przenośnej konsolce Nintendo. Jest to w moim mniemaniu także jedna z ciekawszych Zeld w przypadku osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z serią. Dzięki pomysłowym dungeonom, nowym patentom w rozgrywce oraz bezbolesnemu wejściu w grę będzie ona łakomym kąskiem zarówno dla początkujących, jak i wyjadaczy nie mogących się doczekać pełnoprawnej Zeldy na Wii U.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry The Legend of Zelda: Tri Force Heroes

Atuty

  • Nowe elementy w mechanice rozgrywki
  • Tryb multiplayer
  • Mnogość i zróżnicowanie strojów
  • Wciągający gameplay…

Wady

  • … który nieco ulatuje w trybie single
  • Oprawa audiowizualna
  • Szczątkowa fabuła, nawet jak na standardy serii

Tri Force Heroes to świetna pozycja, która wprowadza zaskakująco sporo nowości do serii. Szkoda, że do pełnego wykorzystania jej potencjału niezbędny jest udział dodatkowych dwóch graczy.
Graliśmy na: 3DS

cropper