Reklama
Recenzja gry: Fatal Frame: Maiden of Black Water

Recenzja gry: Fatal Frame: Maiden of Black Water

Wojciech Gruszczyk | 29.10.2015, 23:37

Od mojego pierwszego kontaktu z serią Fatal Frame minęło już ponad dwanaście lat. Japońska szkoła horroru od zawsze miała w mojej głowie specjalne miejsce, bo każda kolejna produkcja wyróżniała się na tle swoich zachodnich odpowiedników niepowtarzalnym klimatem. Właśnie dlatego z radością powitałem w Europie Maiden of Black Water i kolejny raz zatopiłem się w ten niepowtarzalny świat... Ponowne spotkanie z magicznym aparatem dość dobitnie pokazuje, że nasza branża nieodwracalnie się zmienia, a niektórzy twórcy nie nadążają za zmianami i oczekiwaniami graczy. Choć nie jest to całkiem zła wiadomość...

Japończycy zapoznali się z Maiden of Black Water w ubiegłym roku, a wraz premierą produkcji na rynku pojawił się film w reżyserii Mari Asato, komiks oraz nowela. Rozmach pokazuje, że Koei Tecmo było pewne swego, ale w zasadzie nikogo nie powinna dziwić ta sytuacja. Seria ma wielu fanów w Kraju Kwitnącej Wiśni, a innowacje przygotowane we współpracy z wewnętrznym oddziałem Nintendo zapowiadały ogromny hit. Początkowo twórcy nie zamierzali przygotować lokalizacji, ale liczne prośby fanów oraz pozytywny odbiór w rodzinnych stronach sprawiły, że studio zdecydowało się przygotować wersję na Zachód. Na szczęście...

Dalsza część tekstu pod wideo

Boisz się duchów?

Seria Fatal Frame od zawsze charakteryzuje się wyjątkową atmosferą. Nie inaczej jest w Maiden of Black Water, bo choć gra pod względem fabularnym nie wyróżnia się na tle typowych japońskich horrorów, to jednak oferuje coś, czego w dzisiejszych czasach trudno szukać wśród wielu zachodnich produkcji. W grze poznajemy losy trójki bohaterów, którzy postanawiają pomagać zaginionym pechowcom w okolicy góry Hikami. Jest to wyjątkowo przygnębiająca miejscówka, która upodobali sobie samobójcy. Liczne zbrodnie sprawiły, że zakątek został owiany ponurą legendą, a nasza trójka japońskich herosów nie zważając na okoliczności zapuszcza się w najgroźniejsze i najbardziej przygnębiające okolice. Produkcja została podzielona na misje, które możemy dowolnie powtarzać, by zbierać lepsze oceny i jeszcze dokładniej poznawać historię rozpisaną na rozrzuconych po kątach notatkach. W trakcie wykonywania zadań wcielamy się w mającą nadprzyrodzone zdolności Yuuri, szukającego weny pisarza Rena oraz najważniejszą w moim odczuciu postać, czyli Miu. Wątek dziewczyny jest o tyle istotny, a autorzy puszczają oczko do wiernych fanów uniwersum, ponieważ niewiasta to córka Miku Hinasaki! Tak, tej Miku.

Historia z pozoru nie jest specjalnie wciągająca, bo dopiero odkrywając dodatkowe fragmenty przygody możemy poznać lokacje, bohaterów i wydarzenia z głębszej perspektywy. Deweloperzy w ciekawy sposób bawią się z graczami, ale musicie wiedzieć, że nie każdemu taka zabawa przypadnie do gustu. Same zadania nie są również specjalnie odkrywcze, ponieważ polegają głównie na dotarciu do punktu i odeskortowaniu pechowca do bezpiecznej lokacji. Mało ambitne i nudne? Szczerze tak, ale na szczęście esencją Maiden of Black Water jest niepowtarzalny klimat i zatopienie użytkownika w mrocznej Japonii. Tutaj od pierwszego chwycenia kontrolera w łapy czujemy gęstą atmosferę, która często potrafi dosłownie przytłoczyć. Gra nie wygląda najlepiej, ba nawet w wielu miejscach odstaje od średniej półki, ale można odnieść wrażenie, że każdy element układanki ma swoje miejsce i wspólnie tworzy wyjątkowy klimat. Ta produkcja faktycznie straszy, ale najczęściej nie robią tego duchy, a właśnie ten niepowtarzalny, przerażający klimat, który wylewa się z małego i dużego ekranu. Trudno w dzisiejszych czasach doświadczyć tego strachu, ale muszę zaznaczyć, że jest on również budowany przez otoczkę wspomnianej góry. Miejscówka jest przerażająca, a każda napotkana lokacja ma swój wyjątkowy charakter. Jezioro, sanktuaria, zakazana dolina, niezgłębiony las, a nawet najzwyklejsze uliczki olane mgłą potrafią zapaść w pamięci na długo... Twórcy ponownie serwują zainteresowanym element, z którego to uniwersum słynie od lat.

To zrób im zdjęcie

Najważniejszy element Fatal Frame nadal się nie zmienił. Doktor Kunihiko Asou stworzył legendarny wynalazek do uspokajania i chwytania duchów wiele lat temu, a Camera Obscura nadal nie zawodzi... Można nawet uznać, że dopiero teraz pokazuje swoją prawdziwą moc. To nie za sprawą nowych soczewek, czy też kolejnych ulepszeń – urządzenie sterujemy za pomocą żyroskopu zamieszczonego w GamePadzie i ten patent sprawdza się w 100%! Na małym ekranie widzimy uciekające zjawy, które możemy uśmiercić celując i „strzelając” w odpowiednim momencie. Do kontroli można użyć analogów, ale nie polecam takiej zabawy. Najlepiej machać po pokoju kontrolerem, łapać zjawy i czerpać z tego niecodzienną przyjemność. Deweloperzy pokusili się o skromne zmiany w tym elemencie i teraz najlepiej skontrować przeciwnika robiąc zdjęcie we właściwym momencie, złapać na jednej kliszy kilku przeciwników lub zaatakować celując w wyznaczone punkty. Mocarne urządzenie możemy oczywiście ulepszać, a służy nam do tego waluta uzyskana z bliskich spotkań z rywalami. Standardowo zwiększamy moc gadżetu, szybkość przeładowania kliszy, czy też siłę aparatu, a w dodatku możemy skorzystać z kilku kliszy, które między innymi zamrażają duchy. Wykonując kolejne zadania mamy faktyczną świadomość, że Obscura zyskuje na sile, a my w łatwiejszy sposób eliminujemy kolejne zastępy straszaków. Na nasze nieszczęście autorzy wyraźnie nie mieli pomysłu, czasu lub pieniędzy na ostatnie etapy rozgrywki i im dalej w las, tym walczymy więcej, a całość jest do bólu schematyczna. Misje zostały stworzone w taki sposób, że często wpadamy do znanych lokacji, a w nich... Łapiemy na sweet focie znane maszkary, które spotkaliśmy już wielokrotnie. W konsekwencji jesteśmy świadkami sytuacji, w której kawał przyjemnego i ciekawego patentu został oszpecony przez samych deweloperów, a oni wyraźnie pogubili się w swojej konwencji. Jeszcze pewnie nie narzekałbym tak głośno, ale na domiar złego nadal nie nauczyli się swobodnej kontroli bohaterów i przez całą opowieść trzeba się męczyć ze sterowaniem. Stwierdzenie „chodzi jakby miał kijek w dupie” sprawdza się tutaj w każdym calu, a wąskie korytarze i wyskakujący zza pleców rywale nie pomagają.

Na szczęście twórcy zaniedbując niektóre elementy przygotowali dla Maiden of Black Water coś wyjątkowego. Tutaj każdy pokonany duch może nam opowiedzieć swoją historię – przerażające retrospekcje ukazane w stylistyce retro potrafią postawić włos na łapach. Właśnie w tym miejscu doświadczamy kolejny raz siły produkcji, bo opowieści zamordowanego chłopaka lub utopionej dziewczyny wpędzają w bezbłędny dyskomfort. To niby tylko opowiastki, ale ekipa Koei Tecmo doskonale wyczuła, że serwując ten element zgarnie sporo pochwał. Pozostając jeszcze na sekundę w temacie bliskich spotkań z duchami – gra, w zasadzie jak sama nazwa wskazuje, wielokrotnie wrzuca bohaterów do wody... Nie jest to przypadek, a zespół odpowiedzialny za produkcję postanowił odpowiednio wykorzystać zamoczone ciała i zaprezentował wskaźnik „wilgotności”. Kontakt z wodą zwiększa moc aparatu, ale jednocześnie naraża na większą ilość duchów w okolicy, ich mocniejsze ataki, a w dodatku możemy zostać zarażeni statusem wpływającym na wzrok oraz stan zdrowia bohatera. Jest to na pewno ciekawe wykorzystanie motywu, ale odnoszę wrażenie, że kolejny raz twórcy się pogubili i choć podrzucili do dyspozycji suszarkę w postaci specjalnego przedmiotu, to w późniejszych rozdziałach przygody, gdzie w zasadzie stale mamy kontakt z wodą, chyba nikt nie korzysta z tej dobroci.

[ciekawostka]

Warto było czekać, choć nie jest idealnie

Fatal Frame: Maiden of Black Water to produkcja wywołująca serię najróżniejszych emocji. Jest przerażenie, zatłaczająca atmosfera, ekscytacja wykorzystaniem gadżetu, niepokój z retrospekcji, a z drugiej strony znużenie zadaniami, zirytowanie kontrolą bohaterów, zdegustowanie słabą grafiką oraz gniew z powodu niewykorzystanej szansy.

Mimo wszystko pozycja Koei Tecmo trafi w gusta miłośników japońskiej szkoły horrrów. Gra jest szablonowym przedstawicielem swojego gatunku – z tymi dobrymi i okropnymi elementami – i oferuje 12 godzin raz lepszej, a raz gorszej rozgrywki. Jestem jednak pewien, że produkcją powinni zainteresować się w gruncie rzeczy właśnie fani serii oraz takiego straszenia. Reszta może dość szybko spacyfikować i zapragnąć kolejnego szaleńca ganiającego ofiary z piłą mechaniczną.

Rozsmakowujesz się w japońszczyźnie, mitologii Kraju Kwitnącej Wiśni, najróżniejszych obrzędach i w dodatku boisz się duchów? Bierz, graj i czerp radość z tej produkcji. Jeśli jednak nie należysz do oddanych fanów takiej szkoły horroru, to lepiej omijaj z daleka. 

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Project Zero: Maiden of Black Water

Atuty

  • Niepowtarzalna atmosfera
  • Gra potrafi przestraszyć
  • Świetne wykorzystane GamePada
  • Opowieści duchów przerażają

Wady

  • Nudne zadania
  • Słabe zakończenie
  • Backtracking i archaizmy
  • Kontrolowanie bohaterów potrafi zirytować
  • Słaba grafika

Gra od fanów horroru dla fanów horroru? Maiden of Black Water wykorzystuje nowe gadżety, oferuje kilka ciekawostek, ale można odnieść wrażenie, że gra zatrzymała się w czasie. Twórcy nie uczą się na błędach.
Graliśmy na: Wii U

Wojciech Gruszczyk Strona autora
Miał przyjść do redakcji zrobić kilka turniejów, ale cytując klasyka „został na dłużej”. Szybko wykazał się pracowitością, dzięki której wyrobił sobie pozycję w redakcji i zajmuje się różnymi tematami. Najchętniej przedstawia wiadomości ze świat gier, rozrywki i technologii oraz przygotowuje recenzje gier i sprzętu. Jeśli jest zadanie – Wojtek na pewno się z nim zmierzy. 
cropper