Recenzja gry: Fatal Frame: Maiden of Black Water
Od mojego pierwszego kontaktu z serią Fatal Frame minęło już ponad dwanaście lat. Japońska szkoła horroru od zawsze miała w mojej głowie specjalne miejsce, bo każda kolejna produkcja wyróżniała się na tle swoich zachodnich odpowiedników niepowtarzalnym klimatem. Właśnie dlatego z radością powitałem w Europie Maiden of Black Water i kolejny raz zatopiłem się w ten niepowtarzalny świat... Ponowne spotkanie z magicznym aparatem dość dobitnie pokazuje, że nasza branża nieodwracalnie się zmienia, a niektórzy twórcy nie nadążają za zmianami i oczekiwaniami graczy. Choć nie jest to całkiem zła wiadomość...
Japończycy zapoznali się z Maiden of Black Water w ubiegłym roku, a wraz premierą produkcji na rynku pojawił się film w reżyserii Mari Asato, komiks oraz nowela. Rozmach pokazuje, że Koei Tecmo było pewne swego, ale w zasadzie nikogo nie powinna dziwić ta sytuacja. Seria ma wielu fanów w Kraju Kwitnącej Wiśni, a innowacje przygotowane we współpracy z wewnętrznym oddziałem Nintendo zapowiadały ogromny hit. Początkowo twórcy nie zamierzali przygotować lokalizacji, ale liczne prośby fanów oraz pozytywny odbiór w rodzinnych stronach sprawiły, że studio zdecydowało się przygotować wersję na Zachód. Na szczęście...
Boisz się duchów?
Seria Fatal Frame od zawsze charakteryzuje się wyjątkową atmosferą. Nie inaczej jest w Maiden of Black Water, bo choć gra pod względem fabularnym nie wyróżnia się na tle typowych japońskich horrorów, to jednak oferuje coś, czego w dzisiejszych czasach trudno szukać wśród wielu zachodnich produkcji. W grze poznajemy losy trójki bohaterów, którzy postanawiają pomagać zaginionym pechowcom w okolicy góry Hikami. Jest to wyjątkowo przygnębiająca miejscówka, która upodobali sobie samobójcy. Liczne zbrodnie sprawiły, że zakątek został owiany ponurą legendą, a nasza trójka japońskich herosów nie zważając na okoliczności zapuszcza się w najgroźniejsze i najbardziej przygnębiające okolice. Produkcja została podzielona na misje, które możemy dowolnie powtarzać, by zbierać lepsze oceny i jeszcze dokładniej poznawać historię rozpisaną na rozrzuconych po kątach notatkach. W trakcie wykonywania zadań wcielamy się w mającą nadprzyrodzone zdolności Yuuri, szukającego weny pisarza Rena oraz najważniejszą w moim odczuciu postać, czyli Miu. Wątek dziewczyny jest o tyle istotny, a autorzy puszczają oczko do wiernych fanów uniwersum, ponieważ niewiasta to córka Miku Hinasaki! Tak, tej Miku.
Historia z pozoru nie jest specjalnie wciągająca, bo dopiero odkrywając dodatkowe fragmenty przygody możemy poznać lokacje, bohaterów i wydarzenia z głębszej perspektywy. Deweloperzy w ciekawy sposób bawią się z graczami, ale musicie wiedzieć, że nie każdemu taka zabawa przypadnie do gustu. Same zadania nie są również specjalnie odkrywcze, ponieważ polegają głównie na dotarciu do punktu i odeskortowaniu pechowca do bezpiecznej lokacji. Mało ambitne i nudne? Szczerze tak, ale na szczęście esencją Maiden of Black Water jest niepowtarzalny klimat i zatopienie użytkownika w mrocznej Japonii. Tutaj od pierwszego chwycenia kontrolera w łapy czujemy gęstą atmosferę, która często potrafi dosłownie przytłoczyć. Gra nie wygląda najlepiej, ba nawet w wielu miejscach odstaje od średniej półki, ale można odnieść wrażenie, że każdy element układanki ma swoje miejsce i wspólnie tworzy wyjątkowy klimat. Ta produkcja faktycznie straszy, ale najczęściej nie robią tego duchy, a właśnie ten niepowtarzalny, przerażający klimat, który wylewa się z małego i dużego ekranu. Trudno w dzisiejszych czasach doświadczyć tego strachu, ale muszę zaznaczyć, że jest on również budowany przez otoczkę wspomnianej góry. Miejscówka jest przerażająca, a każda napotkana lokacja ma swój wyjątkowy charakter. Jezioro, sanktuaria, zakazana dolina, niezgłębiony las, a nawet najzwyklejsze uliczki olane mgłą potrafią zapaść w pamięci na długo... Twórcy ponownie serwują zainteresowanym element, z którego to uniwersum słynie od lat.
To zrób im zdjęcie
Najważniejszy element Fatal Frame nadal się nie zmienił. Doktor Kunihiko Asou stworzył legendarny wynalazek do uspokajania i chwytania duchów wiele lat temu, a Camera Obscura nadal nie zawodzi... Można nawet uznać, że dopiero teraz pokazuje swoją prawdziwą moc. To nie za sprawą nowych soczewek, czy też kolejnych ulepszeń – urządzenie sterujemy za pomocą żyroskopu zamieszczonego w GamePadzie i ten patent sprawdza się w 100%! Na małym ekranie widzimy uciekające zjawy, które możemy uśmiercić celując i „strzelając” w odpowiednim momencie. Do kontroli można użyć analogów, ale nie polecam takiej zabawy. Najlepiej machać po pokoju kontrolerem, łapać zjawy i czerpać z tego niecodzienną przyjemność. Deweloperzy pokusili się o skromne zmiany w tym elemencie i teraz najlepiej skontrować przeciwnika robiąc zdjęcie we właściwym momencie, złapać na jednej kliszy kilku przeciwników lub zaatakować celując w wyznaczone punkty. Mocarne urządzenie możemy oczywiście ulepszać, a służy nam do tego waluta uzyskana z bliskich spotkań z rywalami. Standardowo zwiększamy moc gadżetu, szybkość przeładowania kliszy, czy też siłę aparatu, a w dodatku możemy skorzystać z kilku kliszy, które między innymi zamrażają duchy. Wykonując kolejne zadania mamy faktyczną świadomość, że Obscura zyskuje na sile, a my w łatwiejszy sposób eliminujemy kolejne zastępy straszaków. Na nasze nieszczęście autorzy wyraźnie nie mieli pomysłu, czasu lub pieniędzy na ostatnie etapy rozgrywki i im dalej w las, tym walczymy więcej, a całość jest do bólu schematyczna. Misje zostały stworzone w taki sposób, że często wpadamy do znanych lokacji, a w nich... Łapiemy na sweet focie znane maszkary, które spotkaliśmy już wielokrotnie. W konsekwencji jesteśmy świadkami sytuacji, w której kawał przyjemnego i ciekawego patentu został oszpecony przez samych deweloperów, a oni wyraźnie pogubili się w swojej konwencji. Jeszcze pewnie nie narzekałbym tak głośno, ale na domiar złego nadal nie nauczyli się swobodnej kontroli bohaterów i przez całą opowieść trzeba się męczyć ze sterowaniem. Stwierdzenie „chodzi jakby miał kijek w dupie” sprawdza się tutaj w każdym calu, a wąskie korytarze i wyskakujący zza pleców rywale nie pomagają.
Na szczęście twórcy zaniedbując niektóre elementy przygotowali dla Maiden of Black Water coś wyjątkowego. Tutaj każdy pokonany duch może nam opowiedzieć swoją historię – przerażające retrospekcje ukazane w stylistyce retro potrafią postawić włos na łapach. Właśnie w tym miejscu doświadczamy kolejny raz siły produkcji, bo opowieści zamordowanego chłopaka lub utopionej dziewczyny wpędzają w bezbłędny dyskomfort. To niby tylko opowiastki, ale ekipa Koei Tecmo doskonale wyczuła, że serwując ten element zgarnie sporo pochwał. Pozostając jeszcze na sekundę w temacie bliskich spotkań z duchami – gra, w zasadzie jak sama nazwa wskazuje, wielokrotnie wrzuca bohaterów do wody... Nie jest to przypadek, a zespół odpowiedzialny za produkcję postanowił odpowiednio wykorzystać zamoczone ciała i zaprezentował wskaźnik „wilgotności”. Kontakt z wodą zwiększa moc aparatu, ale jednocześnie naraża na większą ilość duchów w okolicy, ich mocniejsze ataki, a w dodatku możemy zostać zarażeni statusem wpływającym na wzrok oraz stan zdrowia bohatera. Jest to na pewno ciekawe wykorzystanie motywu, ale odnoszę wrażenie, że kolejny raz twórcy się pogubili i choć podrzucili do dyspozycji suszarkę w postaci specjalnego przedmiotu, to w późniejszych rozdziałach przygody, gdzie w zasadzie stale mamy kontakt z wodą, chyba nikt nie korzysta z tej dobroci.
[ciekawostka]
Warto było czekać, choć nie jest idealnie
Fatal Frame: Maiden of Black Water to produkcja wywołująca serię najróżniejszych emocji. Jest przerażenie, zatłaczająca atmosfera, ekscytacja wykorzystaniem gadżetu, niepokój z retrospekcji, a z drugiej strony znużenie zadaniami, zirytowanie kontrolą bohaterów, zdegustowanie słabą grafiką oraz gniew z powodu niewykorzystanej szansy.
Mimo wszystko pozycja Koei Tecmo trafi w gusta miłośników japońskiej szkoły horrrów. Gra jest szablonowym przedstawicielem swojego gatunku – z tymi dobrymi i okropnymi elementami – i oferuje 12 godzin raz lepszej, a raz gorszej rozgrywki. Jestem jednak pewien, że produkcją powinni zainteresować się w gruncie rzeczy właśnie fani serii oraz takiego straszenia. Reszta może dość szybko spacyfikować i zapragnąć kolejnego szaleńca ganiającego ofiary z piłą mechaniczną.
Rozsmakowujesz się w japońszczyźnie, mitologii Kraju Kwitnącej Wiśni, najróżniejszych obrzędach i w dodatku boisz się duchów? Bierz, graj i czerp radość z tej produkcji. Jeśli jednak nie należysz do oddanych fanów takiej szkoły horroru, to lepiej omijaj z daleka.
Ocena - recenzja gry Project Zero: Maiden of Black Water
Atuty
- Niepowtarzalna atmosfera
- Gra potrafi przestraszyć
- Świetne wykorzystane GamePada
- Opowieści duchów przerażają
Wady
- Nudne zadania
- Słabe zakończenie
- Backtracking i archaizmy
- Kontrolowanie bohaterów potrafi zirytować
- Słaba grafika
Gra od fanów horroru dla fanów horroru? Maiden of Black Water wykorzystuje nowe gadżety, oferuje kilka ciekawostek, ale można odnieść wrażenie, że gra zatrzymała się w czasie. Twórcy nie uczą się na błędach.
Graliśmy na:
Wii U
Przeczytaj również
Komentarze (62)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych