Tokyo Mirage Sessions #FE - recenzja gry
Japończycy doskonale wiedzą jak łączyć ze sobą dwie pozornie niepodobne do siebie rzeczy i tworzą z nich coś, co może zachwycić nawet największych malkontentów. Jak zatem poszło im tworzenie mikstury składającej się z serii Shin Megami Tensei oraz Fire Emblem? Sprawdźmy!
Tokyo Mirage Sessions #FE to w gruncie rzeczy standardowy przedstawiciel gatunku jRPG, w którym rozgrywka podzielona została na dwie części – społeczną i bitewną. Podobnie jak w wywodzącej się z cyklu SMT Personie, co jakiś czas musimy powałęsać się po mieście (tutaj w prawdziwym Tokio), by potem przejść do innego wymiaru (tutaj Idolasphere) i walczyć o dobro ludzkości z obcymi istotami.
W dziele Atlusa fabuła kręci się wokół dwóch przeplatających się osi. Jedną z nich jest proces kreacji gwiazd sceny muzycznej, drugą zaś walka z tak zwanymi Mirage'ami - by uratować przed nimi świat. Początkowo historia zaczyna się tym, że przed laty z koncertu zniknęła siostra jednej z naszych głównych bohaterek i jej praktycznie wszyscy widzowie, poza jedną małą osóbką - Tsubasą. Po jakimś czasie wracamy do akcji jako Itsuki i idziemy z dojrzałą już ocalałą na koncert jej idolki. Tam rozpoczyna się nasza przygoda, w której trafiamy do Idolasphere'y i stawiamy czoła złu.
Tam też poznajemy nasze przeznaczenie i spotykamy przyjaznych nam Mirage'y. Kim oni są? To znani z serii Fire Emblem protagoniści! Itsuki (my) łączy się Chromem, Tsubasa (przyjaciółka) łączy się z Caedą, zaś nasz kumpel Touma ma za strażnika Caina. W świecie Tokyo Mirage Sessions nie pamiętają skąd pochodzą, kim są, ani dlaczego znaleźli się w innym wymiarze. Charakteryzują się tym, że łączą się w pary ze swoimi podopiecznymi - wtedy to nasi główni bohaterowie zmieniają się w prawdziwych wojowników, a ich partnerzy w broń.
System walki jest oparty na znanym dobrze systemie turowym z małą innowacją – albowiem TMS wprowadza tytułowe Sesje. Są to ciągi umiejętności uruchamiające się wtedy, gdy zaatakujemy wroga skillem, na który jest podatny bardziej niż na inne. Wtedy to jeśli nasi kompanii mają odpowiednie „umiejętności sesyjne”, zaczynają piękny i morderczy łańcuszek ataków, który może być 1, 2 a nawet 7 stopniowy. Jeśli zatem mamy trochę szczęścia, możemy rozwalić wielu wrogów zużywając ledwie kilka punktów EP.
Ważny jest tutaj także znany z cyklu Fire Emblem system słabości i odporności przeciwko różnym rodzajom broni i magii. Do dyspozycji mamy między innymi miecze, łuki, włócznie, prąd, ogień, lód, moc „zio”, i truciznę. Zgodnie z wyposażeniem jakie na sobie nosimy, jesteśmy podatni na różne ataki, a na inne nie, co jest bardzo ważne podczas walki, gdyż Sesje mogą robić także nasi wrogowie!
Po każdej walce tradycyjnie dostajemy punkty doświadczenia dla siebie, ale też i dla oręża. Każdy z nich po zdobyciu nowego poziomu daje naszej postaci nową umiejętność – zwykłą, pasywną, lub sesyjną. Dodatkowo jeśli nowo dodawany skill się powtarza z tym co mamy, to go wzmacnia. Na przykład: Mamy Zio, to gdy dostaniemy drugie Zio, mamy Zio+1. Gdy osiągniemy już mistrzostwo na danej broni, musimy wyruszyć do naszej matczynej korporacji i spotkać się z Tiki, która wykona dla nas coś co się nazywa Carnage Unity. Jest to swego rodzaju fuzja Mirage'a z duszami pokonanych wrogów. Wtedy to dostajemy do dyspozycji nowy ekwipunek o lepszych statystykach i innych właściwościach.
Drugim rodzajem fuzji jest Radiant Unity dający nową cechę naszej postaci. Rrobi się je z połączenia kilku zdobywanych na przeciwnikach Perform (czyli tak jakby dusz). Za taki rodzaj ulepszenia dostajemy na przykład pierwszeństwo w ataku, większą szansę na Sesję, albo więcej punktów magii. Bądź co bądź sposobów na upgrade naszego zespołu jest naprawdę multum. A gdy mamy już więcej niż trzy osoby w składzie, możemy nimi, nawet w trakcie bitwy, swobodnie manewrować.
Same dungeony są wielopoziomowe i bardzo finezyjnie zaprojektowane. Ale żeby nie psuć wam zabawy, za dużo na ten temat zdradzał nie będę. Ważne jest, że przechodząc dany „loch” możemy znaleźć w nim teleporty przenoszące nas pomiędzy różnymi punktami kontrolnymi. Lokacje są dosyć duże i ich design robi wrażenie. Na każdą projektanci mieli inny pomysł, tak więc na przykład już na początku będziecie rozwiązać mini zagadkę z ustawieniem rękawów wielkich sukni, które robią za schody. Bardzo ciekawe i sprawiające nie małą frajdę.
Dodatkowo na mapce spotkamy dwa rodzaje avatarów wrogów - zakapturzone postacie w kolorze czerwonym i czarnym. Te pierwsze są standardowe i stosunkowo nie groźne, lecz ich mroczniejsi bracia to zło wcielone i o ile z jednym takim sobie poradzicie, to jak wpadniecie w niego drugi raz pod rząd, jesteście załatwieni na amen. Itsuki ma przy eksploracji możliwość zrobienia zamachu i odgonienia zmor. Zgadnijcie na którą z nich to nie działa.
Bestiariusz jest naprawdę ogromny i liczy w sobie dobre kilkadziesiąt nieźle skonstruowanych potworów. Są wielkie trolle, dziwne mutanty, zjawy, duchy, a nawet wielki aparat fotograficzny. A to tylko kilka z niezwykłych maszkar. Twórcy pokusili się tutaj także o malutkie easter eggi w ich postaci. Na przykład mały duszek ma na imię Caspar, a czarnowłosa zjawa Samantha.
Schemat działania każdego z rozdziałów opowieści jest dosyć prosty. Zazwyczaj na początku mamy nową piosenkę, trochę życia towarzyskiego, a potem loch z dwoma bossami.
Znacznie bardziej charakterystyczną częścią Tokyo Mirage Sessions #FE są kulisy życia stricte młodzieżowego – bo poza ratowaniem świata trzeba mieć też czas dla siebie, co nie? Tak więc nasz zespół bohaterów spędza swoje życie prywatne głównie na nauce. A konkretniej na zgłębianiu tematyki bycia gwiazdą.
A jak nią zostać nauczymy się pod skrzydłami korporacji Fortuna Entertainment, której przewodzi niejaka Pani Maiko. To właśnie ona zatrudniła naszą ekipę do walki ze złem, i także ona zrobi z nas nowych idoli. Na pierwszy ogień szkoleń idą Itsuki i Tsubasa. My jako główny bohater na początku rezygnujemy z treningów, lecz nasza przyjaciółka się nie poddaje. Zatem czasem towarzyszymy jej w lekcjach muzyki u Barry'ego (typowy duży dzieciak, który przerywa lekcję, bo mu wykupią figurki z anime – barwna i przyjemna postać), chodzimy na jej koncerty i wspieramy w chwilach, gdy jej ciężko.
Gracz może dokonywać czasem jakiegoś wyboru opcji dialogowej, ale ma to zerowy wkład w rozmowę, bo i tak całość pójdzie w z góry określonym kierunku. Przykład? Ktoś był dla nas bucem i możemy na jego pytanie odpowiedzieć: „Co nie zmienia faktu, że jesteś bucem” lub „doceniam twoją pracę”. Efekt końcowy? Jesteś bucem, ale masz dobrą muzykę. Pod tym względem mogłoby być nieco lepiej.
Jeśli już uczestniczymy w tak wielkim przedsięwzięciu jak show-biznes i jesteśmy do tego troszkę zmuszani, to musimy mieć ku temu dobry powód. Otóż im lepszymi jesteśmy artystami, tym lepszym Mirage Masterem się stajemy, dzięki czemu lepiej sprawujemy się w walce. Reprezentowane jest to poprzez Stage Rank, których jest aż 20. A po zdobyciu odpowiedniego poziomu tej statystyki, otwierane są dla nas misje poboczne typu „Itsuki pomóż mi z występem, Itsuki pomóż mi w treningu” i tym podobne.
Fajne w tym wszystkim jest to, że otozenie zmienia się pod upływem czasu. W rozdziale pierwszym mamy wszędzie tylko plakaty Kirii (Tsubasą ją bardzo fangirluje), w drugim zaś (po debiucie Tsubasy) pojawiają się nowe z jej wizerunkiem, a w gazecie publikowane są artykuły recenzujące jej występy. Widać, że świat żyje i ma się poczucie uczestniczenia w czymś całkiem realistycznym.
Dodatkowo mamy tu okazję do pozwiedzania kilku dzielnic Tokyo. Taka Shibuya oferuje nam sklepy, restauracje, słynne skrzyżowanie, market z żywnością i tego typu atrakcje. Inne lokacje nie są tak otwarte, lecz wciąż interesujące dla znawców tematu. Ważne w grze jest zdobycie dobrego ekwipunku dla naszej drużyny i solidne przygotowanie się przed każdym starciem, gdyż te bywają naprawdę ciężkie – zwłaszcza z bossami. Tak więc do dyspozycji mamy trzy opcje. Najbardziej podstawową z nich jest jedzenie – aby wypaść dobrze w boju musimy spożyć coś, co zasmakuje naszym towarzyszom, dzięki czemu ich „szczęście” (szanse na trafienia i uniki) wzrośnie.
Drugą jest market Hee-Hoo, w którym to u jednej z dwóch sprzedawczyń (każda ma inny asortyment) zakupimy odpowiednie przedmioty – uzdrawiające, wskrzeszające, atakujące itd. U nich także spotkacie się z fajną loterią. Za każdy zakup dostajemy kupon, za który możemy otrzymać jedną z wielu wyznaczonych nagród. Ostatnią zaś opcją jest sklep z akcesoriami takimi jak pierścienie i bransolety dodające nam właściwości i odporności. Tak wyekwipowani możemy spokojnie ruszać na wyprawę do Idolasphere'y.
Bardzo ważna jest tutaj muzyka, a skoro tak, to nie mogło także zabraknąć profesjonalnie wykonanych klipów anime do każdego z hitów naszych idoli. Animacje są bardzo ładne, dynamiczne, rytmiczne i świetnie ukazują to, co dana piosenka ma nam przekazać. Niestety niektóre kawałki niebędące tymi głównymi, a lecące w trakcie zwiedzania dungeonów są bardzo nijakie i ciężko w ogóle stwierdzić, czy cokolwiek leci w tle. Zaś motyw bitewny mógłby mieć w sobie nieco więcej iskry. Graficznie jak na standardy Wii U jest całkiem znośnie - choć wiadomo mogłoby być czasami lepiej. Jednakże gra i tak waży naprawdę sporo, bo aż 13 GB!
Podsumowując jeśli lubisz gry jRPG, a klimat rodem z licealnego anime ci kompletnie nie przeszkadza, możesz śmiało brać się za ten tytuł. Może i nie ma tu wodotrysków na miarę Final Fantasy, a konsekwencje wyborów nie są tak duże jak w Fire Emblem, to mimo wszystko Tokyo Mirage Sessions #FE wciąż jest bardzo dobrą i oryginalną produkcją.
Ocena - recenzja gry Tokyo Mirage Session #FE
Atuty
- Świetna muzyka
- System walki
- Sesje
- Młodzieżowy klimat
- Rys postaci
- Żyjący świat
Wady
- Trochę schematyczna
- Praca kamery
- W europejskiej wersji cenzura
Tokyo Mirage Sessions #FE to wyjątkowo dobra, aczkolwiek zarazem bardzo młodzieżowa gra, która ma ściśle określone grono odbiorców. Jeśli zatem nie interesuje cię anime, jpop i tego typu klimaty, lepiej tego nie kupuj. Reszta biegiem do sklepu.
Graliśmy na:
Wii U
Przeczytaj również
Komentarze (19)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych