WWE 2K17 - recenzja gry

WWE 2K17 - recenzja gry

Arkadiusz Pawłowski | 11.11.2016, 19:00

Pro wrestling, a w szczególności WWE, to stale ewoluująca i bardzo dobrze naoliwiona machina. Setki gal, tysiące walk, dziesiątki tysięcy fanów zgromadzonych w halach i kolejne setki tysięcy przed telewizorami – liczby nie kłamią. WWE robi doskonały biznes na większości swoich produktów i nic dziwnego, że cały czas rozszerzają swoją działalność, wkraczają na nowe rynki i chwytają się coraz to nowszych sposobów na zrobienie dużych pieniędzy. Jak nie wrestling, to filmy. Jak nie filmy, to zabawki. Jak nie zabawki, to gry. I o ile cała seria gier WWE to niewątpliwie klasa sama w sobie, tak, cytując Zbigniewa Stonogę, "coś się popsuło..."

Miałem przyjemność grać w każdą część serii, a także wszelkie inne produkcje, które traktowały o pro wrestlingu i jako fanatyk zawodowych zapasów oraz osoba zaangażowana w promowanie tej dyscypliny nie ukrywam, że zagrywałem się do upadłego. Wcześniejsze części, czy to pod szyldem WWE (wtedy WWF) SmackDown, czy też później SmackDown vs. RAW miały w sobie coś, co pozwalało trzymać przed konsolą na długie godziny. Ostatnich parę edycji recenzowanej gry jest tej magii pozbawione, choć to naprawdę solidnie wykonane szpile. Wszystko rozbija się o brak progresu i tym jakże gorzkim akcentem przejdźmy do dalszej części recenzji.

Dalsza część tekstu pod wideo

You're beautiful, it's true!

Hit Jamesa Blunta pasuje jak ulał do nowej produkcji 2K Games. Wszystko wygląda po prostu przepięknie, mucha nie siada. Graficznie gra stoi na najwyższym poziomie, co nikogo już chyba nie zaskakuje – od paru lat jest naprawdę dobrze, odwzorowanie wyglądu i atmosfery towarzyszącej galom WWE udało się w stu procentach. Zawodnicy są do siebie podobni (z pojedynczymi wyjątkami, nie wiedzieć czemu to panie sprawiają artystom-rysownikom najwięcej problemów), a areny robią piorunujące wrażenie. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że od dwóch, trzech ostatnich części gry grafika jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem produkcji. Powrócę jednak do argumentu z zeszłorocznej recenzji – w gry, szczególnie zacne mordobitki, chce się grać, a nie je oglądać.

Ponownie cofając się do WWE 2K16 (ciężko nie patrzeć na nową grę przez pryzmat poprzednich, baaaaaardzo do niej podobnych) trzeba zwrócić uwagę na system walki. Widać, że developerzy cały czas szukają złotego środka pomiędzy arcade'ową naparzanką a wierną symulacją, tyle tylko, że po paru latach człowiek spodziewałby się już lepszych efektów. Ponownie więcej radości sprawia oglądanie tego, co się dzieje na ekranie, niż wykonywanie rzutów i ewolucji. Całości brakuje pewnej spójności i walka opiera się głównie na powtarzaniu tych kombinacji, które się sprawdzają, ataków z biegu i później już szukaniu nowych ciosów, żeby ocena gwiazdkowa walki była wyższa. Psychologii ringowej tu nie uświadczysz, ale z drugiej strony oddanie jej w tego typu grze to karkołomne, być może niewykonalne zadanie. Cieszy za to możliwość powrotu do mashowania przycisku przy zakładaniu lub uwalnianiu się z dźwigni – każdy może wybrać jaka metoda sterowania mu odpowiada. Tak czy siak gra potrafi być miodna, ale jeśli grałeś w poprzednie części to będziesz miał wrażenie, że to nic nowego.

Suplex City!

Hype tegorocznej edycji gry był budowany głównie na podstawie dwóch elektryzujących nazwisk, niekwestionowanych gwiazd tego biznesu. Bill Goldberg to legenda WCW, człowiek nierozłącznie kojarzony z najciekawszymi czasami w federacji, swego czasu niepokonany, rozjeżdżający przeciwników niczym taran swoją kombinacją Speara i Jackhammera. Brock Lesnar zaś to prawdziwa bestia, atleta jeden na milion, człowiek, który osiągnął wszystko co było do osiągnięcia nie tylko w nastawionym na rozrywkę pro wrestlingu, ale i w brutalnym świecie mieszanych sztuk walki. Mało kto może pochwalić się sukcesami i w WWE i w UFC (do Ciebie mówię CM Punk, ale nie przejmuj się, dla fanów pro wrestlingu zawsze będziesz wielki), a Brockowi udało się stać na szczycie i tu i tu. Obaj panowie (Lesnar i Goldberg, nie Punk) spotkają się też niedługo ponownie na ringu WWE z okazji Survivor Series. Będzie to rewanż za pojedynek sprzed 12 lat, kiedy to górą był Goldberg. Ale dosyć reklamy, wróćmy do meritum.

Roster WWE 2K17 liczy 169 pozycji i jest to liczba imponująca. Można znaleźć tam zawodników z RAW, SmackDown, rozwojówki NXT i całą gamę legend, do wyboru, do koloru. Każdy powinien znaleźć zawodnika lub zawodniczkę, która przypadnie mu do gustu, a jeśli nie pozostaje oczywiście rozwinięta społeczność graczy i ich twórczość. W grę wchodzi też kupowanie zawodników, aren i innych pierdółek zarówno za walutę stworzoną na potrzeby gry jak i za gruby hajs w postaci DLC. Ponownie jednak wychodzi irytujący zwyczaj twórców, którzy lubią sobie ułatwić robotę i dać kilka wersji jednej postaci zamiast unikatowych zawodników. Dlatego liczba nazwisk spada ze 169 do 156, a jeśli odejmiemy DLC to nawet do 136. Także płaćmy, lub płaczmy, a na otarcie łez dostaniemy po trzy wersje Stinga czy Undertakera.

Kariera pro wrestlera

Jednym z najmocniej promowanych aspektów WWE 2K17 był tryb kariery. To przecież to co tygryski lubią najbardziej – stwórz swojego zakapiora na własne podobieństwo (lub wręcz odwrotnie) i doprowadź go do sytuacji, w której John Cena i The Rock będą mu buty czyścić. Schemat prosty jak budowa cepa, a zazwyczaj działa, bo to bardzo przyjemna klisza.

W tegorocznym trybie nie ma zbyt wiele nowości, przynajmniej nie takich wartych uwagi. Zaczynasz jako anonimowy adept w Performance Center i zabiegasz o względy trenerów. Bez względu na to jak sobie poradzisz (czy przegrasz, czy wygrasz treningowe pojedynki) uznają oczywiście, że masz wielki potencjał i zasługujesz na to, żeby być w rosterze NXT. Stamtąd to już tylko droga w jednym kierunku – do góry. Całość trybu nie powala, brakuje innowacyjnych rozwiązań i wspinanie się po szczeblach kariery nie daje satysfakcji jaką powinno, momentami jest żmudne i nużące. Co by nie było – tryb kariery jest.

Nie ma za to trybu 2K Showcase, który był w poprzednich częściach serii. Nie był to specjalnie odkrywczy tryb i nie byłem jego wielkim orędownikiem i fanem, ale zawsze wydłużał czas gry i dawał pretekst do powrotu do pada. Co otrzymaliśmy w jego miejsce? Nic. Kolejna bolączka tej serii – tryby, zawodnicy, rozwiązania są usuwane, a za rok czy dwa pewnie dostaniemy je z powrotem podane w inny sposób i mamy się cieszyć, że tyle nowości. Kiszka.

Jest jeszcze tryb WWE Universe, poza grafiką chyba najciekawszy aspekt recenzowanej produkcji, chociaż oczywiście był już obecny w poprzednich częściach. Gracz ma tutaj pełen wpływ na to co się wydarzy, układa karty gal, kontroluje rankingi, ustala konflikty pomiędzy zawodnikami etc. etc. Aspekt wcielenia się w mistrza marionetek i ogarniania tego hardkorowego bajzlu jakim jest świat pro wrestlingu jest bardzo zachęcający i choć po jakimś czasie się nuży – daje radę.

Drop the mic

Jedną z nowości wprowadzonych w tegorocznej edycji jest możliwość walki na słowa, czyli wygłaszania osławionych prom. W realu to one odróżniają przeciętnych zawodników od supergwiazd, które robią później karierę znacznie wykraczającą poza świat wrestlingu. Niestety rozwiązanie przyjęte w grze jest katastrofalne i sprawia, że nawet taki wariat na punkcie pro wrestlingu jak ja ma ochotę odłożyć pada i wyjechać, choćby w Bieszczady.

Zależnie od tego czy jesteś tym dobrym, czy złoczyńcą powinieneś sobie zjednać publiczność lub zrazić ją do siebie, sprawić, żeby ludzie cię znienawidzili. Tutaj dostajesz do wyboru parę linijek tekstu i w bardzo krótkim czasie musisz dokonać wyboru co chcesz "powiedzieć". Dlaczego w cudzysłowie? Bo po tym jak dokonasz wyboru Twoja postać nie wydusi z siebie ani słowa, tylko rusza ustami, a Ty siedzisz przed konsolą i musisz czekać na to, co będzie dalej. Voiceoveru nie uświadczysz, teksty są bardzo randomowe i często nie osiągasz zamierzonego przez siebie efektu, a całość trwa wieki i jest po prostu męką. Kompletnie chybiony system.

Niech mnie ktoś przytuli...

Nie ukrywam, że jestem bardzo rozczarowany kierunkiem, w którym idzie seria WWE 2K. Nietrafione rozwiązania, mało nowości, przehajpowanie produktu, który od 3-4 lat nawet nie stoi w miejscu, ale się cofa. Nowi zawodnicy i przepiękna telewizyjna grafika to za mało, żeby co roku kupować to samo, choć w lepszym opakowaniu.

Szczerze dziwi mnie dosyć pozytywny odbiór na świecie najnowszej edycji gry, która, owszem, jako osobny produkt, bez znajomości historii serii, może być uznawana za udane dzieło, ale po tym, jak grało się rok, dwa, trzy i więcej w ramach poprzednich wydań naprawdę ciężko docenić tego odgrzewanego kotleta. Tak więc jeśli grałeś w poprzednie edycje gry, to doskonale wiesz czego się spodziewać i w myśl słynnej niegdyś reklamy stajesz przed dylematem: "jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać?"

Jeśli zaś to Twój pierwszy kontakt z wrestlingową grą, a jesteś fanem WWE i rozrywki sportowej – zapraszam i polecam. WWE 2K17 nie jest produktem złym, ale koszmarnie odtwórczym i mam nadzieję, że niedługo rzeczywiście nastanie czas na realne zmiany w serii, a nie tylko czcze obietnice.

Autorem recenzji jest Arkadiusz "Pan" Pawłowski – promotor i trener pro wrestlingu oraz ring announcer. Z autorem recenzji można się zapoznać i skontaktować na FaceBooku - https://www.facebook.com/MrPawlowski.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry WWE 2K17

Atuty

  • Przepiękna grafika
  • Masa zawodników i zawodniczek do wyboru
  • Odwzorowanie świata i otoczki WWE

Wady

  • Fatalna mechanika systemu prom
  • Mało zmian
  • Usunięcie trybu 2K Showcase bez zastąpienia czymś nowym

Odgrzewany wielokrotnie kotlet, ale dla fanów WWE wciąż smakowity kąsek.
Graliśmy na: PS4

Arkadiusz Pawłowski Strona autora
cropper