Recenzja: Władca Pierścieni: Wojna na Północy (PS3)
Trylogia Władcy Pierścieni spisana przez J.R.R. Tolkiena to jedna z moich ulubionych lektur do której mógłbym wracać nieskończoną ilość razy. Podobnie jest z ekranizacją Petera Jacksona, któremu udało się stworzyć dzieło ponadczasowe i co najważniejsze – bardzo udaną ekranizację książki. Z grami niestety od samego początku było dużo gorzej, z ogólnej miernoty wybijały się pozycje serwowane przez Electronic Arts, całkowicie oparte na licencji filmowej.
Na PlayStation 3 do tej pory dostaliśmy jedynie fatalne LotR: Conquest, które zawiodło chyba każdego fana Władcy Pierścieni. Tym razem do sprawy poważnie podszedł Warner Bros. i Snowblind Studios, które obiecało grę dobrą, wciągającą i zaspokajającą apetyty fanów. Jak wyszło?
Umiarkowanie. Z grą pierwszy raz miałem do czynienia osobiście na targach Gamescom i udało mi się porozmawiać z twórcami, którzy stwierdzili, że Wojna na Północy to 20% inspiracji filmem, 20% to inspiracja książką, a reszta to już ich własna, wymyślona historia. I nie kłamali, mamy tutaj nawiązania do filmu, wędrówkę zaczynamy od rozmowy z Aragornem, później w Rivendell spotykamy Drużynę Pierścienia i cała ta historia krąży gdzieś w około wydarzeń które znamy czy to z książki, czy filmu. Jednak nie określiłbym fabuły mocnym punktem tej gry. Trójka bohaterów - elfka Andriel, Eradan z rodu Dunedainów oraz krasnolud Farin swoją wędrówkę rozpoczynają w Bree, w gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem” gdzie czekający na hobbitów Aragorn przedstawia nam nasz cel – jeden z władców ciemności – Agandaur działając na zlecenie Saurona na okoliczne lokacje rozlewa cień Mrocznego Pana i terroryzuje ludność wraz z armią orków. I właśnie na tym się skupi cała warstwa fabularna – podążamy za Agandaurem, co jakiś czas dołączają do nas towarzysze (jak chociażby reklamowany Orzeł Belram, którego możemy przyzwać w trakcie walki), którzy jednak szybko odchodzą. I prawdę powiedziawszy, grając w ten tytuł zapomniałem totalnie, że wybijam zastępy orków w jakimś wyższym celu. Ot, fabuła jest miałka i raczej nie skupimy się na niej w trakcie gry.
Choć jeśli miałbym być szczery, to właśnie tego się spodziewałem po tej grze. Wojna na Północy reklamowana była jako action-RPG osadzona w Śródziemiu. I w tym względzie nas nie okłamano, mamy do czynienia z rasowym a-RPG w którym jednak jest więcej akcji niż elementów RPG. Owszem, mamy możliwość podnoszenia poziomu i rozwoju statystyk wraz z rozwijaniem umiejętności, jednak jest to bardzo ograniczone. Cztery różne statystyki, które możemy rozwijać, trzy „drzewka” umiejętności na które składa się po jednej podstawowej umiejętności i sześć pomniejszych to raczej za mało, żeby skusić wielbicieli tabelek i wszelakich dziesiątek statystyk stricte RPG-owych. Do tego dochodzi możliwość ekwipowania różnego ekwipunku, którego jest od zatrzęsienia (zdecydowanie na plus) jednak zarządzanie nim jest średnio wygodne i największy minus to bardzo ograniczona ilość miejsc na broń i zwykłe rzeczy, co zmusza nas na częste wracanie się do bazy wypadowej i sprzedawaniu wszystkiego jak leci. Możemy oddać też niektóre elementy ekwipunku oddać towarzyszom, niestety nie mamy możliwości ręcznego ekwipowania i dobierania im sprzętu, musimy się więc zdać na specjalny algorytm, obliczający, który ekwipunek jest najlepszy. Ostatnim elementem nawiązującym do gier RPG są questy, które możemy wykonywać, jednak powiedzmy sobie szczerze, te dodatkowe opierają się głównie na zabiciu wszystkich w danym miejscu albo pozbieraniu czegoś i są koszmarnie nudne.
Jednak tak naprawdę to trzonem gry jest walka, nie żadne bieganie i wypełnianie questów od pobocznych postaci. Sama walka i jej otoczka mogą sprawić przyjemność, leje się krew, latają odrąbane członki orków, a świst ostrza rozcinającego powietrze brzmi mocarnie. Niestety, system walki jest najprostszy z możliwych. Mamy podział na atak słaby, ale szybki, wolny ale mocny i ataki dystansowe. Do tego możliwość blokowania ataków i robienia uników. No i standardowo każda postać ma jakiś atak specjalny, który musimy wykupić za punkty umiejętności. Jedyną rzeczą, która wyróżnia Wojnę na Północy od niektórych gier jest fakt, gdy wróg jest na wykończeniu, to nad jego głową pojawia się żółty trójkąt, sygnalizujący, że możemy zadać mu brutalny cios ostateczny, premiowany dodatkowym doświadczeniem. Dobre urozmaicenie pomaga szybciej kończyć walki, gdyż te po dłuższym czasie zaczynają najzwyczajniej w świecie nudzić. Dla mnie wielkim minusem jest to, że tylko bossowie mają paski energii, pozostali wrogowie już nie. Więc walcząc z takim trollem nie mamy pojęcie ile ma HP i jak długo jeszcze walki z nim potrwa, a że czasami się zdarza walczyć z dwoma naraz, to irytacja rośnie podwójnie. Czepiłbym się małej różnorodności przeciwników, walczymy głównie z orkami w różnych odsłonach, w późniejszych etapach trafimy na Uruk-Hai, ale Ci także różnią się jedynie noszonym ekwipunkiem. Tyle dobrze, że więksi przeciwnicy i bossowie reprezentują inne gatunki zamieszkujące Śródziemie.
I w trakcie walki najlepiej widać, że gra została stworzona pod współpracę żywych graczy, obojętnie czy to przez internet, czy na jednej konsoli. Niezależnie od opcji, wspólnie zagrać może trzech graczy i każdy musi wybrać innego zawodnika. Bezsensowną dla mnie decyzją jest fakt, że jeśli ktoś nie rozpocznie gry w tym samym momencie co my, tylko trochę później, to jego postęp nie zostanie zapisany. A biorąc pod uwagę fakt, że konsola lubi się zawiesić w trakcie co-opa, to szybko się wkurzymy, gdy nasz poziom zostanie przywrócony do pierwszego. Oprócz tego, frajda z gry z innymi jest duża, postaci zostały tak stworzone by się wzajemnie uzupełniać, więc nawet mimo miernoty systemu walki, można grać strategicznie i rozważnie. Co innego gdy gramy z herosami sterowanymi przez konsolowe SI, wtedy możemy najwyżej kląć i wyrywać sobie włosy z frustracji. O ile w trakcie walki postaci starają się walczyć z sensem, a gdy polegniemy to nas starają się wskrzeszać, to gdy dochodzi do eksploracji zaczynają się schody. Idziemy wąskim korytarzem, nagle przed nami zatrzymuje się któraś z postaci i stoi, ani drgnie. Możemy wbiegać w nią, turlać się, machać mieczem – nic nie skutkuje. Ot sobie stoi i za cholerę się nie ruszy. Takie sytuacje zdarzają się tak często, że jest to najbardziej irytujący problem gry.
Trochę mniej mierzi najwyżej średnia grafika, która jest momentami tak bardzo nierówna, że nie wiem czy czasami tym aspektem gry nie zajmowały się dwa osobne teamy. O ile takie Rivendell jest faktycznie ładne i urokliwe, to Wrzosowiska lub Kurhany aż odstraszają swoją brzydotą. Sytuację ratują trochę modele postaci i przeciwników, które dzięki bogu są w miarę bogate w detale. Jeżeli jesteśmy przy grafice to trzeba wspomnieć,że lokacje mimo tego, że są rozległe, to my poruszamy się wąskimi korytarzami przed siebie ,co jakiś czas wchodząc w jakąś odnogę tylko po to, by odkryć jakiś sekret. I o ile grafika to słaby punkt gry, to warstwa dźwiękowa nadrabia. Soundtrack skomponował Inon Zur, który jest bardzo utalentowanym i utytułowanym kompozytorem. Mający we wcześniejszym dorobku kompozycje do takich gier jak Icewind Dale II, Fallout 3, Dragon Age: Origins i wiele innych, stworzył pasującą do gry muzykę. Słychać, że w niektórych utworach wzorował się na Howardzie Shore co wyszło tylko na dobre, gdyż czujemy tę nutkę Śródziemia przemierzając krainy opanowane przez plugawą zarazę Saurona.
Jeszcze słowo na niedzielę o polonizacji gry. Tutaj trzeba pochwalić Cenegę, gdyż kinowa wersja wykonana jest bardzo dobrze, bez większych błędów i z zachowaniem klimatu filmu i książki. Pierwszy raz żałowałem, że nie otrzymaliśmy dubbingu, gdyż oryginalne głosy są fatalne i musiałem unikać rozmów by nie słuchać tego, co mają do powiedzenia ludzie. Dodatkowo nie użyto licencjonowanych głosów postaci z filmu, więc mamy wizerunek filmowy, a głos anonimowy. Więc przy bardzo dobrym spolszczeniu otrzymujemy fatalne głosy, co rzadko się zdarza.
I tak naprawdę to ciężko mi jednoznacznie ocenić Wojnę na Północy. Jedno jest pewne, zawiodłem się na tym, co otrzymałem jako produkt końcowy. Wcześniejsze wersje nie zapowiadały, że może być aż tak średnio. Należy jednak pamiętać, że oceniam ten tytuł jako fan twórczości Tolkiena i ogromny fan Władcy Pierścieni, łykający każdą grę firmowaną tym tytułem. Równanie jest proste, jeśli macie z kim grać w ten tytuł, obojętnie czy online czy offline, to śmiało możecie się skusić, bo przejście gry zajmuje ponad 10 godzin. Jednak jeśli macie zamiar grać samemu, to przemyślałbym sprawę, bo w pojedynkę ta gra jest dużo gorsza niż w co-opie. Jednak crapem bym tego nie nazwał, tylko sugerował specyficzne podejście do oceny końcowej. Osoby nie interesujące się Władcą Pierścieni winny sobie odjąć jedno oczko z oceny. Reszta nie musi.
Ocena - recenzja gry Władca Pierścieni: Wojna na Północy (aka. The Lord of the Rings: War in the North)
Atuty
- Ścieżka dźwiękowa
- Klimat Śródziemia
- Tryb współprac
Wady
- Głosy postaci
- Walka może nudzić
- Niewidzialne ściany w lokacjach
Zapowiadało się na coś konkretnego, ale niestety - gra technicznie niedomaga, samemu się nudzi i jedynie co, to Wojnę na Północy ratuje możliwość gry w trzech na raz.
Przeczytaj również
Komentarze (23)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych