Recenzja: Aliens: Colonial Marines (PS3)
Wyobraźcie sobie, że żyjemy w świecie w którym światła dziennego nie ujrzały dwa filmy z serii Aliens – Alien 3 i Alien: Ressurection. Historia skończyła się w momencie gdy z Hadley's Hope odlatuje Ripley, Newt, kapral Hicks oraz Bishop. Co było później w filmie wiedzą ci, którzy go oglądali. Mamy ponad 20 lat przerwy i po konsultacji z Cameronem, oraz na zlecenie SEGI, Gearbox Software ogłasza powstanie kontynuacji tego filmu.
Materiał źródłowy jest fantastyczny, więc i oczekiwania są ogromne. Ostatecznie jednak wychodzi coś poniżej jakiejkolwiek krytyki. Niestety, żyjemy w świecie w którym jest Alien 3, a także Ressurection, a Colonial Marines jest splunięciem w twarz każdemu fanowi tej świetnej serii...
Założenia były bardzo proste i mogliście zapoznać się z nimi trochę wyżej we wstępie. I fabularnie byłoby w porządku gdyby nie przeoczono pewnego ważnego faktu – wybuchu reaktora w kolonii na LV-426. Nawet jeśli w takim przypadku trzymamy się tego, że to jest prawdziwy sequel filmu to i tak nie powinien istnieć, gdyż 60% gry dzieje się właśnie w Hadley's Hope oraz w jego okolicach. Ale gdy ukończymy grę to i tak nie będzie miało znaczenia. Cała historia jest kompletnie bez sensu, wydarzenia nam serwowane są tak bardzo przewidywalne, że dają wrażenie scenarzysty, który wziąwszy książkę „Jak napisać scenariusz do gry akcji w kosmosie w 5 krokach” postanowił wcielić jej rady w życie. Jeśli liczycie, że zaskoczy was tutaj cokolwiek, coś spowoduje że choć przez ułamek sekundy pomyślicie sobie „hej, ciekawy motyw” to porzućcie te nadzieje. Kompletny brak narracji to rak toczący ten tytuł. Wszystko jest rwane, a ekran sumujący nam dokonania misji i przydzielający nam rangi tylko pogłębia te wrażenie. Jeśli oczekiwaliśmy choć odrobiny jakiejkolwiek konsekwencji to nie tutaj. Nie ten tytuł, nie te czasy. Gdy kolejny raz pokazano mi scenkę, która z kilometra wołała do mnie, że to czego można się spodziewać będzie właśnie identyczne z wyobrażeniami po prostu zwątpiłem.
Podobne zwątpienie ogarniało mnie za każdym razem gdy musiałem oglądać pokraczne animacje głównych bohaterów, naszych przeciwników i wszystkiego co nas otacza. Odpalając grę, z automatu przenosimy się do 2005 roku – każdy element tej gry wygląda jakby wybudzono go z komory kriogenicznej po kilku latach snu i oddano tak jak zasnął w nasze ręce. Animacja ruchów naszych towarzyszy przypomina strachy na wróble z kijem włożonym od stóp aż do głowy. Ślizganie się w trakcie biegu, lewitowanie i przesuwanie się zamiast normalnych kroków, a czasem kompletne pomylenie tego co ma zrobić towarzyszący nam marines jest przykre. Gdy kolejny raz towarzysze broni w trakcie przeładowania swoich karabinów zaczęli wykonywać dziwne ruchy, zastanawiałem się czy to już nie ten moment ataku konwulsji po których wyskoczy Obcy. Ale nie – to tylko technologia z epoki kamienia łupanego. Sztuczna inteligencja kompanów to kolejna kopalnia głupoty, nieudolności i partactwa. Po co obejść barierkę, skoro można biegać w miejscu, centralnie wbiegać na nią i nie robić sobie nic z tego. Prawda panowie z Gearbox (czy ktokolwiek robił animację)? Na to warto jednak poświęcić osobny akapit.
W grze w której mamy działać w grupie, dobrze zrobione SI starałoby się otoczyć garstkę żołnierzy, ,zachodzić z wielu stron, atakować najsłabszego. Tutaj Obcy za cel numer jeden mają postawione zaatakować nas, ignorując jakiekolwiek inne zagrożenie. Chociaż nie, określając mianem zagrożenia innych marines przesadziłem. Otóż inni po prostu stoją i się gapią. Tak, nie robią nic. Zaczynają strzelać gdy przekroczymy odpowiednie miejsce w planszy i odpali się skrypt. Zanim tego nie zrobimy, będą stać i się po prostu gapić jak rozwalamy kolejne fale obcych, które nierzadko po prostu są nieskończone z racji źle działającego skryptu. Zresztą, ich animacja w połączeniu z inteligencją poraża. Ich ruchy nie są w ogóle płynne, wszystko przeskakuje czasem z sekundą przerwy, co widać gdy obserwujemy ich z daleka. Reakcja na nas także jest fatalna. Na najwyższym poziomie trudności możemy biec do celu, unikając ich skoków i jeśli nie musimy nikogo zabić – to prawie zawsze nam się uda. Zabawne jest także pomysł, że kwas Obcych nie wyrządza nam żadnej krzywdy, o ile nie jest to kwas jednego z gatunków, który może nim pluć. Nie musimy się więc przejmować, że rozwalimy grupce Alienów głowy przed naszą twarzą, bo nic nam się nie stanie.
I gdy miałem nadzieję na coś dobrego, to przypomniało mi się, że żadna gra, która w dniu premiery otrzymuje łatkę nie jest dobrze sprawdzona. Aliens: Colonial Marines oferuje aż dwie na start, które mają poprawić masę błędów w grze. Niestety, tych jest od zatrzęsienia. Począwszy od kompletnie schrzanionej detekcji kolizji, dzięki której możemy strzelać przez naszych ludzi i nic im się nie stanie, poprzez ciągłe blokowanie się na niewidzialnych rzeczach, a kończąc na braku możliwości przeskoczenia najmniejszego murku. Teleportujące się osoby, które znikają za planszą by pojawić się punkt kontrolny dalej są normą i już nawet przestałem sobie tym głowę zawracać. Tak jak możliwością zniszczenia czegokolwiek. Nie da się. Nie i już, żadne szyby, fiolki, próbówki – nic. Wszystko jest nie do ruszenia i nie do zniszczenia. Ale dobra, można zrozumieć, że to nie o to w grze chodzi. Mamy strzelać do przeciwników, nie do szyb czy szklanek. Zaskakujące były także nagłe zgony, które przychodzą znienacka, znikająca amunicja czy drzwi, których nie można otworzyć bo … znowu skrypt zapomniał się aktywować.
I jedną z nielicznych rzeczy, która byłaby w stanie jeszcze uratować ten tytuł od kompletnej porażki jest klimat zassany z filmowego hitu. Ale niestety, jest go tutaj tak mało, że zanim zaczniemy się nim cieszyć, to już się ulatnia. Momentów w których czujemy się nieswojo (bo o strachu nie ma mowy) mamy w grze raptem z 2-3 i trwają one po 10-15 minut maksymalnie. Zrozumiałbym ten fakt, bo Obcy: Decydujące Starcie też było nastawione na akcję i gra czerpać ma z niego bardzo dużo. Ale niestety kompletnie nie udało przełożyć tego na grę. Miłe są nagrania audio odwołujące się do kinowego hitu, fajnie jest zebrać nieśmiertelnik Hicksa czy pistolet Vasquez, ale to jest za mało. Dodatek który w mikroskopijnym stopniu wpływa na odbiór całości. Oczko nadziei puszczone do gracza, by chwilę po tym zbutować go brutalnie całą resztą wykorzystując chwilę nieuwagi.
Z brakiem klimatu łączą się także fatalnie zaprojektowane lokacje w których jesteśmy zmuszani jak ostatni debile do krążenia w kółko, bo w prostej drodze ktoś postanowił postawić kubełek, który nie można ominąć, lub zastawić całość dwoma kijkami i taśmą, która jest niezniszczalna i wytrzyma nawet atak nuklearnej zimy. I z tego powodu biegamy po nudnych, sterylnych lokacjach, które nie grzeszą szczegółami i dobijają fatalnym wykonaniem licząc, że coś się zmieni. Ale się nie zmienia do końca gry, gdzie końcówka serwuje nam scenkę po której możemy tylko zwątpić kompletnie. Wspominałem już o fatalnej reżyserii gry. Scenki przerywnikowe są jeszcze gorsze. Długie, bez sensu i prowadzone w tragiczny sposób, wyglądają jakby pisał je dyletant, a reżyser przyszedł do pracy po ostrej libacji alkoholowej i akceptował cokolwiek mu podsunięto pod nos. Ale to nie wszystko. Scenki są w fatalnej jakości, prawie zawsze gubią głos, a do tego co jakiś czas zdarzy im się przyciąć na kilka sekund i nie jest to wina płyty lub konsoli.
Prezencja wizualna tego tytułu powinna być nakryta prześcieradłem by nikt się nie wystraszył. Gra wygląda jak z 2005 roku. Brzydkie modele postaci, fatalny design, tekstury gorsze niż w tytułach startowych na PS3, a do tego aliasing i wszędobylskie bryły wielkości domu jednorodzinnego. Nie wiem dlaczego, ale obraz jest niewyraźny i pokryty dziwnym filtrem, który jest mieszanką efektu ziarna z blurem. Całość wygląda przez to znacznie gorzej, co mnie dziwi, bo wersja na PC-ty jest bez tego ładniejsza mimo ogólnej brzydoty. Niestety także oprawa audio jest zła. Głosy postaci są słabe, odgłosy obcych podobnie i jedynie co brzmi dobrze to karabin pulsacyjny. A to zdecydowanie za mało by się czymś z tej kategorii zachwycić.
I najgorsze w tym wszystkim jest to, że gra się w to po prostu źle. Tryb współpracy w którym można przechodzić grę na konsoli lub przez sieć trochę ratuje całość, ale nie uczyni z gry fatalnej, gry dobrej. Po prostu w dwójkę będzie trochę lżej wam przetrwać katusze które serwuje Gearbox. I tak jak zawsze pogardliwie patrzę na tryb dla wielu graczy, tak tutaj jest to jedyna rzecz, która udała się bardziej niż mniej. Cały system w grze połączony jest z singlem i multi. Otóż zarówno w trybie dla jednego gracza jak i w trybie dla wielu, zdobywamy rangi, które możemy wymieniać na nowy osprzęt i ulepszenia do niego. Z tym związane są także różne wyzwania, które wymieniają się na punkty doświadczenia. I tutaj jawi się największy problem rozgrywki dla wielu osób – zmarnowany potencjał. Tryby gry mamy cztery, klasy trzy na każdą rasę i parę map dopasowanych pod wybrany wcześniej tryb. Problemów z połączeniem na szczęście nie ma, a i ludzie są dostępni w miarę łatwo, więc odnalezienie ekipy nie jest problemem.
W klasycznym Team Deathmatchu rywalizujemy między sobą w określonym czasie. Nie jest to nic nowego i najmniej sprawdza się w tej grze. W Przetrwaniu, dzieleni jesteśmy na dwie ekipy po 4 osoby i musimy po prostu w wyznaczonym czasie odpierać ataki Obcych, lub też jako Obcy atakować Marines. Tutaj już plusuje zgranie się i wykorzystywanie różnorodnych umiejętności. A te są podzielone i dzięki dodatkowym perkom, możemy przystosować naszego wojaka/ksenomorfa do naszych potrzeb. Później mamy tryb w którym musimy albo wysadzić gniazda Obcych, albo je bronić – zależy po której stronie jesteśmy, oraz Ewakuację, gdzie jak nazwa wskazuje – trzeba się zmyć jak najszybciej, lub zabić uciekających. Gra się nie najgorzej i czasami można się wkurzyć, że tak szybko mecz się skończył, co przy braku migracji hosta i dedykowanych serwerów powoduje, że trzeba czekać dosyć długo na kolejne rundy. Granie Ksenomorfem nie jest fajne. Reaguje on dziwnie na wspinanie się po ścianach, a ogromny auto-aim, który jest w grze powoduje namierzenie nie tego celu co trzeba i w trakcie walki wręcz, atakujemy powietrze bo system nie ogarnia o którego wroga nam chodzi. Więc niestety, ale najlepiej się gra Marines i ciężko to zmienić.
Podobnie ciężko pozbyć się uczucia zmarnowanego potencjału i zepsucia takiej licencji jaką Gearbox zostało obdarowane. Kompletne olanie prac nad grą przez długi czas pokazało, że to jest zła droga i nigdy nie wyjdzie z tego dobry tytuł. Jest tutaj tyle złego, że o dobre strony gry trzeba walczyć ze swoim samozaparciem gdy go w końcu zabraknie. Plus jest taki, że w tej całej miernocie, 5-godzinna kampania jest wybawieniem, bo dłużej nikt nie dałby rady obcować z tym niewypałem. Nie polecam tej produkcji nikomu, nawet wrogom i teściowej. Mimo wszystko – nikt nie zasłużył na takie tortury. Przykro, że to tak się skończyło, ale widać – tak musiało.
Ocena - recenzja gry Aliens: Colonial Marines
Atuty
- Odwołania i smaczki dla fanów Aliens
- Tryb współpracy
- Znośna polska wersja gry
Wady
- Fatalna grafika
- Mnóstwo błędów
- Tragiczna animacja
- Brak klimatu serii Aliens
- Denna fabuła oraz gra aktorska poniżej poziomu
- Sztuczna inteligencja towarzyszy i przeciwników nie istnieje
Ten tytuł to żywy przykład kłamstw rzucanych nam prosto w twarz. Miało być pięknie, klimatycznie i tak strasznie, że w gaciach byłoby ciepło. Niestety otrzymaliśmy potwora bez klimatu, w którego fatalnie się gra i który jest brzydszy od teściowej.
Przeczytaj również
Komentarze (88)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych