Recenzja: Guacamelee! (PSV)
Obserwując trendy na rynku gier wideo, z przykrością stwierdzam, że deweloperzy coraz częściej zapominają o tym, że gry przede wszystkim mają cieszyć i bawić. Tworzy się dziesiątki produkcji, które automatycznie mają przypinaną metkę „film wannabe” poprzez wrzucanie w nie dziesiątek tzw. cinematic actions. Ślepa pogoń za rynkiem filmów nie wychodzi nikomu na dobre.
Na szczęście pojawiają się produkcje, które przypominają nam dawne czasy w których gry miały bawić, wymagać od nas zaangażowania i wynagradzać za poświęcony czas. Ekipa DrinkBox Studios razem z Guacamelee! Przypomniała mi dawne czasy, które świetnie przeniesiono na współczesny grunt, doprawiając ogromną dawką humoru.
Metroidvania, nieoficjalny gatunek gier, który powstał z połączenia tytułów dwóch najlepszych gier tego typu – Metroida i Castlevanii, ale tej starszej z widokiem 2D, nie tych spod dłuta Mercury Steam. Guacamelee! czerpie cały trzon rozgrywki właśnie z tych dwóch produkcji. Mamy świat przedstawiony w dwóch wymiarach, nasz bohater poruszać może się wyłącznie w prawo lub lewo (dokładając oczywiście do tego skoki w wybranym kierunku), a cała gra to kilka większych lokacji połączonych z sobą mniejszymi przejściami. Design map zrobiono wręcz fenomenalnie i przystosowano je do powtórnego zwiedzania, które raz, że czasami wymuszone jest fabularnie – dwa – sami wracamy często do miejsc w których byliśmy by poszukać ukrytych skrzyń dzięki naszym nowym umiejętnościom. A tych mamy co niemiara. Uczymy się biegać po pionowych ścianach, latać, niszczyć bryły skalne przy pomocy odpowiedniego ataku, zamieniać się w kurczaka czy nawet operować między dwoma światami – tym zwykłym i światem umarłych, który w wierzeniach meksykańskich jest bardzo ważny. Jednym z fajniejszych patentów jest późniejsze przechodzenie między światami, które w wybranych miejscach prowadzi do istnego połamania palców podczas skakania po platformach, zmieniania światów i wbiegania po ścianach. Umiejętności, które otrzymujemy przydają się nie tylko w eksploracji, ale także w walce, która pomimo jak z pozoru może się wydawać jest dosyć prosta, to multum udostępnionych kombinacji może niejednego powalić.
Jednak nikt nie broni nam tworzyć własnych przy wykorzystaniu wachlarzu dostępnych ciosów. Mimo rozległej eksploracji, to walka także tutaj jest dosyć ważna. Dlatego naprzeciw nam staje całkiem ciekawa mieszanina różnorakich kreatur, które oczywiście nie tylko powiązane są z fabuła gry, ale także całym kultem śmierci w Meksyku. Walczymy więc z wariacjami różnych istnień w wydaniu szkieletu. Mamy zwykłe, ludzkie szkielety, mamy nieumarłe pancerniki, latające smoki, które zatruwają nam życie, czy też podziemne rośliny, które wpierw trzeba spod tej ziemi wyciągnąć by sklepać im płatki. Dodatkowo istnieję różne wariacje przeciwników. Niektórzy z nich mają tarczę, którą musimy zdjąć kombinacją ciosów, inni mają pole siłowe, które możemy zniszczyć używając tylko wybranego ataku specjalnego. Ponadto im dłuższe i ciekawsze kombinacje tworzymy, tym więcej monet za pokonanie przeciwnika na koniec walki wpłynie na nasze konto. Dlatego warto użyć także chwytu zapaśniczego – przecież gramy meksykańskim wrestlerem. Że brzmi to absurdalne? Taka właśnie jest cała gra.
Nasz heros – początkowo zwykły wieśniak Juan – po tym jak już na samym początku gry ginie z ręki złego, który porwał córkę El Presidente, zostaje wskrzeszony przez tajemniczą maskę zapaśnika. Dzięki niej wracamy do świata żywych, zyskujemy niesamowite zdolności walki i wyruszamy w pogoń za naszą potencjalną ukochaną. Po drodze spotykamy kilka nader interesujących i co ważne zabawnych postaci. Nie dość, że część z nich nabija się z innych gier, to dodatkowo wkładają dużo od siebie, gdzie absolutnym mistrzem dla mnie jest tajemnicza koza, której to posągi niszczymy by otrzymywać dodatkowe umiejętności. I tak, fabularnie gra w niczym nie zaskakuje, mamy bardzo oczywisty podział dobra i zła, ale siła tkwi w wykorzystywaniu memów z innych gier, a także nawiązaniach w mniej lub bardziej subtelny sposób. Mamy więc braci Mario, jest Simon Belmont z Castlevanii, mamy posągi Mother Brain z Metroida, jest Legend of Zelda, Minecraft, Castle Crashers i kilkanaście innych nawiązań przy których uśmiechamy się sami do siebie. I tak, to jest moc tego tytułu w którym każda, nawet najmniejsza czynność powoduje uśmiech na twarzy, każdy dialog może prowadzić do wybuchu śmiechu, a pojawiające się dodatkowe wyzwania nie frustrują, ale zmuszają do skupienia.
Rozgrywka nie jest niczym odkrywczym, a gra graczowi, który gra w cokolwiek nie powinna sprawić żadnych problemów jeśli idzie o kroczenie fabularną ścieżką, bez zagłębiania się w sekrety. Gdy jednak tylko zboczymy na chwilę z podstawowej drogi i zapuścimy się w poszukiwaniu dodatkowych skrzyć z elementami życia lub staminy, to napotykamy na gigantyczny skok poziomu trudności. Gra od razu mówi nam „dostaniesz nagrodę, ale wysil się” i podejrzewam, że nieraz będziecie przeklinać wybrane miejsca w grze, ale suma summarum – nie poddacie się i podołacie zadaniu. Ten tytuł ma to coś, co nie pozwala odejść od gry. Ale nie jest to gra bez wad. Całość ukończyć można spokojnie w 4 godziny nie zbierając wielu dodatkowych skrzyń. Gdy będziemy chcieli trochę poszperać – trzeba dołożyć godzinkę spędzoną z Guacamelee! Czy to dobry wynik?Jak na grę z cyfrowej dystrybucji rzekłbym, że to norma i żadne odstępstwo od reguły.
Na osobną garść pochwał zasługuje bez wątpienia oprawia audiowizualna gry. Ręcznie rysowane tła i postaci wyglądają fantastycznie. Specyficzny styl graficzny użyty do prezentacji produkcji DrinkBox Studios wypada fenomenalnie i pasuje do całości jako karykatura innych gier, jednocześnie nadając Guacamelee! własnego charakteru. Efekty przy robieniu uników, rozbłyski (skromne, ale są) przy atakowaniu – wszystko pasuje do siebie i robi wrażenie. Muzyka to inna para kaloszy. Tak skrojonego na miarę soundtracku dawno nie słyszałem. Biegając po kolejnych lokacjach w tle przygrywają nam meksykańskie gitary i inne instrumenty strunowe, gdzieś coś brzdęknie, coś zaplumka i autentycznie jest jak na przedmieściach Mexico City. Może i żal braku podłożonych głosów, które mogłyby jeszcze bardziej podkreślić prześmiewczy charakter gry, ale bez nich nieme postaci także wypadają fajnie.
I mimo tego, że nie jest to produkcja idealna, to bez wątpienia ląduje na wirtualnej półce perełek z cyfrowej produkcji. Skromny marketing nie pomoże grze, ale są w stanie zrobić to gracze, którzy w poszukiwaniu wymagającej i ciekawej gry mogą zawitać pod ten adres. Guacamelee! to produkcja przypominająca dawne czasy zabawy z grami bez rozmyślania na temat potencjalnego DLC i tego, co z gry zostało wycięte. Dodatkowo w całość możemy zagrać w trybe współpracy co tylko podnosi miodność razy dwa. Piękna grafika, świetna muzyka i humor wyrzucany na nas garściami. Nie wiem czego więcej oczekiwać. Totalny must-have.
Ocena - recenzja gry Guacamelee!
Atuty
- Świetna oprawa audiowizualna
- Tony humoru
- Wciągający gameplay
- Ogrom kombinacji ciosów
- Wymagające sekrety
Wady
- Trochę za krótka
DrinkBox drugi raz pokazuje jak stworzyć fantastyczną grę 2D, która wciągnie bez granic. Meksykańskie klimaty doprawione internetowymi memami i nawiązaniami do gier są dodatkiem do wspaniałej rozgrywki w klimacie Metroidvanii.
Przeczytaj również
Komentarze (18)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych