Recenzja: Far Cry 3: Blood Dragon (PS3)
Historia wokół Far Cry 3: Blood Dragon jest bardzo zabawna gdy prześledzimy wszystkie przecieki do momentu oficjalnej zapowiedzi gry. Pierwsze skrawki informacji wyciekły dzięki brazylijskiej organizacji klasyfikującej gry. Później pojawiły się pierwsze materiały 1-go kwietnia, co wielu wzięło za nieudany żart. No bo gdzieżby w dzisiejszych czasach wydać grę osadzoną stylistycznie w klimacie lat '80 gdzie smoki będą strzelać laserami, a nasz bohater ilością jednolinijkowych sucharów pobije Strasburgera.
Ale jednak, ba – dzięki bogu – ten „żart” okazał się „najprawdziwszą prawdą” i dzięki odwadze Ubisoftu możemy zagrać w jeden z najlepszych tytułów z cyfrowej dystrybucji jaki pojawił się w tej generacji. Pokolenie wychowane na kasetach VHS poczuje się jak w domu – pozostali będą mieli okazję poznać czym „jarali” się ich rodzice gdy byli młodzi.
Sierżant Rex Colt i jego kompan Spider należą do elitarnej grupy cyber-żołnierzy czwartej generacji, która w 2007 roku po II wojnie wietnamskiej zostaje wysłana w celu poznania planów i zapobieżenia ich realizacji przez złego pułkownika Ike Sloana, który jak na prawdziwego szwarc-charakteru kina akcji lat '80 jest twardzielem pomiatającym innymi jednostkami. Gdzieś w tle przewijają się wątki „Czerwonych” czyli komunistów, których tak bardzo nienawidzi wojskowy. Podejrzewam, że zastanawiacie się nad jednym – jakim cudem mamy przyszłość i rok 2007? W tym właśnie kryje się cały żart tej produkcji, która jest parodią dosłownie wszystkiego, a najbardziej gier wideo i samej siebie, a raczej Far Cry 3. Powiedzmy sobie wprost – fabuła jest głupia, prosta i bez jakichkolwiek zwrotów akcji do czego starają przyzwyczajać nas gry. Dobrzy ludzie są dobrymi ludźmi, źli giną w akompaniamencie idiotycznych haseł wyrzucanych przed śmiercią, a na samym końcu walczymy z tym, kto przedstawiany nam jest na samym początku. Kicz ocieka z tej produkcji tak bardzo, że można go zbierać wiadrami, ale o to właśnie chodzi. Blood Dragon w założeniu miało wyglądać jak zrobiony na odwal się projekt, sentymentalna podróż do czasów gdzie gry klepało 10 osób w garażu ojca, a błyski neonów doprawiane LSD robiły za inspirację.
Nie ukrywam, że także i dla mnie móc przeżyć raz jeszcze to, co popularne było za czasów konsol 16-bitowych było niesamowitym wrażeniem. Obecność gigantycznej ilości odwołań do popkultury tamtego okresu powali niejednego fana. Czego my tu nie mamy – Rocky, Predator, Gwiezdne Wojny, Terminator, Aliens i kolejną dziesiątkę z której mogli czerpać twórcy. Całość pięknego, sentymentalnego obrazu dopełnia stylistyka neonów widziana chociażby w starym Tronie oraz ścieżka dźwiękowa zmontowana przez australijski duet Powerglove, który nagrał coś, co kupi nawet osoby nie gustujące w tego typu muzyce. Każdy dźwięk syntezatora tutaj idealnie dopasowany jest do dziejącej się na ekranie TV akcji. I niejako za uzupełnienie całości robi tutaj nasz główny bohater zagrany przez Michaela Biehna, niezapomnianego między innymi z roli Kaprala Hicksa czy Kyle'a Reesa. Gdy odzywa się Colt, wiemy, że sypnie sucharek po którym będziemy musieli się napić, ale jednocześnie – zaśmiejemy się pod nosem. Zresztą, przy każdym dialogu jest ten sam schemat – wpierw mikroskopijne zażenowanie słabym dialogiem, a później salwy śmiechu te same, które towarzyszyły nastoletniemu (lub w moim przypadku po jakimś czasie – dziecięcemu) zachwytowi klasykami kina akcji.
Trzon rozgrywki jest identyczny jak w Far Cry 3, więc jednocześnie poznaliście odpowiedź dlaczego użyto akurat tej nazwy. Dostajemy otwarty świat, który mimo że nie jest zbyt wielki, to zawiera w sobie mnóstwo poukrywanych miejsc gdzie możemy szukać kaset VHS, zestawów telewizyjnych i notatek naukowych co za każdym razem kwitowane jest dosyć zabawnie przez bohatera. Na tyle, że słysząc „szukam pierdół by zbierać pierdoły, za które otrzymam inne pierdoły” będziemy … szukać jeszcze więcej, gdyż za każdą akcję włącznie z zabijaniem wrogów na wymyślne sposoby otrzymujemy Cyber Punkty, które pełnią rodzaj doświadczenia. A jak uczy historia od zarania dziejów elektronicznej rozgrywki – kolejne poziomy postaci przynoszą automatycznie nowe ulepszenie. Właśnie – walka i strzelanie. Armia Omega Force która pełni rolę mięsa armatniego została zaprogramowana tak, by zachowywać się jak mięso armatnie. Przed nami uciekają gdy jest ich za mało, ale zajęci czymś innym – dają się spokojnie zabić. Tak jakby to było przewidziane w scenariuszu kiczowatego filmu... hm. Ale i tak głównym daniem są strzelające laserami smoki. Jakkolwiek absurdalnie to nie zabrzmi, to te potężne kreatury nawet po ulepszeniu maksymalnym Rexa potrafią napsuć krwi. Łatwo je sprowokować, poszczuć nimi innych, ale gdy dobiorą nam się do tyłka, to najlepszym wyjściem jest walka partyzancka. Wiecie, jak Arnie z Predatorem.
Nie ukrywam także tego, że ta produkcja nie każdemu się spodoba i część ludzi nazwie ją kompletnym nieporozumieniem zrzynającym z Far Cry 3. Cóż, nie każdy miał okazję wychować się na tego typu pop kulturze i nie każdy oglądał po kilkadziesiąt razy Terminatora, Uniwersalnego Żołnierza czy Ucieczkę z Nowego Jorku. Męczące wzrok neony i ogólne przyciemnienie gry nie jest czymś, co zachwyci każdego. Ten klimat trzeba czuć by świetnie się bawić przez całe 7 godzin, które potrzebne jest na kompletne wymaksowanie gry, które łoży się z przejmowania baz, zabijania wszystkich gatunków fauny czy wykonywania dwóch typów dodatkowych misji. Oczywiście nawet po tym możemy biegać sobie i nie robić zupełnie nic konkretnego – chociażby po to by słuchać wspaniałej muzyki.
Całość stworzona jest z obdarciem wszystkich głupich naleciałości, które przedstawiają nam nowe gry. Nie musimy przechodzić gry by zdobyć nową umiejętność. Tutaj jesteśmy kozakiem od samego początku, energię odnawiamy ściskaniem przyrządu do ćwiczenia, możemy spaść z 150 metrów i włos nam z głowy nie spadnie. Gra nie sili się na bycie lepszą niż filmy, nie wrzuca nam QTE na ekran, a przede wszystkim – nie traktuje nas jak półgłówka, któremu wszystko trzeba tłumaczyć. Idealnym przykładem tego jest samouczek z samego początku gry i to, jak niewybrednie komentuje to Rex chcąc po prostu zabijać. Bo przecież kiedyś w grach chodziło praktycznie tylko o ratowania świata i zabijanie przeciwników. I to nas bawiło i chyba bawi nadal. Nie wiem czy to autoironia czy ogromny dystans do siebie przyklepany po libacji alkoholowej, ale w tym kierunku część branży powinna skręcić. By produkcje potrafiły cieszyć i bawić jak Far Cry 3: Blood Dragon. O więcej takich gier bym prosił – wtedy z wielkim szczęściem będę mówił znowu, że gry bawią mnie tak jak kiedyś. Taka rozrywka jest dla mnie jak dla 6-latka prezent otrzymany na urodziny lub Święta. I takiej rozrywki chcę, nie wiem jak wy...
Ocena - recenzja gry Far Cry 3: Blood Dragon
Atuty
- Design
- Ścieżka dźwiękowa
- Stosunek ceny do jakości
- Idealnie wyważony gameplay
- Masa humoru i nawiązań popkulturowych do lat '80
Wady
- Drobne problemy techniczne
Ubisoft Montreal wykorzystał 1-go kwietnia by zrobić najlepszy żart społeczności jaki tylko mogli. Lasery, blastery, elektroniczna muzyka i cyber-dinozaury. To nie mogło się nie udać!
Przeczytaj również
Komentarze (47)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych