Recenzja: Metro: Last Light (PS3)
Uniwersum Metro 2033 stworzone przez Dmitry'ego Glukhovsky'ego ma w sobie wiele życia. Świadczy o tym nie tylko olbrzymia ilość książek pisanych zarówno przez niego, jak i innych autorów z całego świata (niestety znakomita większość z nich nie jest dostępna w naszym kraju...), jak i obecność dwóch gier wideo, stworzonych przez studio 4A Games.
Metro: Last Light powstawało w trudnych warunkach, a los tej produkcji przez długi czas pozostawał pod znakiem zapytania. Na szczęście deweloperom udało się zakończyć prace nad tym tytułem, dzięki czemu dzisiaj wylądował on na sklepowych półkach. I wiecie co? Deweloperzy odwalili kawał naprawdę dobrej roboty...
Metro 2033 nie stanowiło idealnego odzwierciedlenia treści książki o tym samym tytule, jednak było dosyć wierną adaptacją. W przypadku Metro: Last Light twórcy postanowili jednak podążyć własną ścieżką i wypełnić fabularną lukę, jaka zaistniała pomiędzy książkowymi Metro 2033 i Metro 2034. Owszem, Glukhovsky był obecny przy procesie produkcji, jednakże ograniczył się do roli swego rodzaju konsultanta, który czuwał nad tym, by gra pozostała wierna powołanemu przez niego do życia kanonowi. W efekcie, otrzymaliśmy bezpośrednią kontynuację poprzedniej odsłony serii – akcja Last Light rozgrywa się rok po „ostatecznym rozwiązaniu” kwestii Czarnych. Artem, czyli główny bohater, nie próżnował - został członkiem Zakonu i pełnoprawnym Stalkerem. Niestety sielanka nie trwała długo, gdyż odkryty przez niego i jego przyjaciół kompleks militarny D6 znalazł się na celowniku trzech głównych sił, jakie panują w moskiewskim metrze. W momencie, w którym rozpoczynamy zabawę, stacjonują tam Stalkerzy, jednak chrapkę mają na niego zarówno Komuniści, jak i Naziści, którzy nie przebierają w środkach, byle tylko przejąć jak największy kawałek tego wyjątkowo smakowitego tortu. Jakby tego było mało, Czarni wciąż jeszcze gdzieś tam są, choć, paradoksalnie, stanowią oni jedyną szansę na zażegnanie świeżo rozgorzałego konfliktu...
Trzeba przyznać, że historia opowiedziana w Last Light potrafi naprawdę zainteresować, a przy tym doskonale trzyma się kupy i obfituje w liczne zwroty akcji. W pewnym momencie sprawy zaczynają nabierać takiego obrotu, że nawet zagorzali fani uniwersum powinni być... cóż, zaskoczeni. Należy wspomnieć także o tym, że znalazło się tu wiele nawiązań nie tylko do Metro 2034, lecz także „Ewangelii według Artema”, która została dołączona do książki „Do światła” autorstwa Andrieja Diakowa. Tyczy się to zarówno poszczególnych wątków fabularnych, spotykanych przez nas postaci (Chan i Młynarz oczywiście są obecni) jak i wydarzeń, które przy pierwszym kontakcie z grą nie rzucają się zbytnio w oczy – wszystko to powinno ucieszyć zwłaszcza miłośników książkowego cyklu. Co jednak najciekawsze, całość została podana w taki sposób, że odnajdą się tutaj również „nowi w temacie” gracze – w zasadzie wszystko mamy tu podane na tacy (wielu informacji na temat aktualnej sytuacji panującej w metrze udzielają nam bohaterowie niezależni), a w lepszym zrozumieniu fabuły pomagają notatki, które pełnią tutaj formę „znajdziek”. Jeśli jednak obawiacie się, że będziecie czuć się zagubieni, zapoznajcie się z naszym streszczeniem Metro 2033, które powinno rozwiać wszelkie Wasze wątpliwości.
Na pierwszy rzut oka, Metro: Last Light wydaje się być FPS-em w pełnym znaczeniu tego słowa. W kieszeniach bohatera możemy upchnąć trzy egzemplarze broni (niezależnie od ich gabarytów), kilka rodzajów przedmiotów do rzucania, a także pokaźną ilość amunicji. Na szczęście już po kilkudziesięciu minutach rozgrywki dochodzi się do wniosku, że gra ma do zaoferowania znacznie więcej, aniżeli przeciętna „strzelanina”. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim konsekwentne oddanie postapokaliptycznych realiów. Mieszkańcom metra niestety się „nie przelewa”, a na stacjach, na których udało im się osiedlić, zawsze znajdą się osoby, które proszą nas o pomoc materialną. Wędrując po moskiewskich tunelach wielokrotnie można natknąć się na akty wandalizmu, a widok brutalnych egzekucji jest tutaj na porządku dziennym (tyczy się to nie tylko stacji okupowanych przez „Rzeszę”, lecz również Czerwonej Linii należącej do Komunistów). Jakby tego było mało, w trakcie rozgrywki możemy także skorzystać z usług kobiet lekkich obyczajów, które za drobną opłatą chętnie zaprezentują nam swe wdzięki... Z drugiej strony jednak, podczas zabawy rzuca się w oczy fakt, iż ludzie wciąż starają się wieść normalne życie. Łowią „ryby”, handlują, a nawet udają się na przedstawienia – jedno z nich możemy obejrzeć, choć jest to w pełni opcjonalna forma aktywności, jakich wiele znalazło się w tej produkcji.
Przejdźmy jednak do tego, co tygrysy lubią najbardziej. Stawiane przed nami zadania wynikają z fabuły, wobec czego nie będę się zbytnio zagłębiał w tę tematykę, by nie psuć Wam zabawy. Gra często prowadzi nas za rękę (Artem rzadko pozostaje sam), a jeśli w jakiś sposób gracz poczuje się zagubiony, może skorzystać z dziennika z wbudowanym kompasem, który wskazuje drogę do celu. Twórcy bynajmniej nie rzucali słów na wiatr i poprawili nie tylko Sztuczną Inteligencję przeciwników, lecz także model rozgrywki. Korytarzowe lokacje wciąż są tutaj obecne, jednakże lwia część z nich charakteryzuje się o wiele bardziej otwartą strukturą. Dzięki temu do zabawy można podejść na dwa sposoby – pierwszym i najbardziej oczywistym, jest strzelanie do wszystkiego co się rusza i rzucanie dynamitem na prawo i lewo. Trzeba przyznać, że nie jest to szczególnie trudne, gdyż Artem dysponuje całkiem sporą wytrzymałością i potrafi przyjąć na klatę kilka serii z karabinu maszynowego. Znacznie więcej frajdy daje jednak działanie po cichu i eliminowanie oponentów z zaskoczenia lub... ich omijanie. Metro: Last Light z powodzeniem można bowiem ukończyć bez zabijania większości wrogów, jacy staną nam na drodze. Sprawę ułatwia zegarek Artema, który ma wbudowany swego rodzaju wskaźnik widoczności (zapachniało Thiefem) oraz możliwość niszczenia źródeł światła. Oczywiście tego typu działanie wymaga odpowiedniego przygotowania – broń z tłumikiem oraz odpowiednia ilość noży do rzucania jest tutaj nieodzowna (można je wyciągać z ciał powalonych wrogów), jednak można również oprzeć się na egzekucjach wykonywanych z bliskiej odległości (pojmanego w ten sposób oponenta możemy zarówno posłać do piachu, jak i ogłuszyć).
Czym jednak byłoby skradanie bez inteligentnych przeciwników? Ano właśnie. Ci zachowują się naprawdę dobrze, reagując na nas nie tylko wtedy, kiedy zdołają nas dojrzeć (zdarza im się to wyłącznie w pełnym oświetleniu, gdyż w ciemnościach są ślepi jak krety), lecz także... usłyszeć. Włączają wtedy latarki i udają się na krótki spacer „po kątach”, by sprawdzić, czy mają halucynacje, czy rzeczywiście ktoś czai się w cieniu. Warto w tym momencie nadmienić, że często mamy okazję wyłączyć oświetlenie w całej lokacji – można tego dokonać za pośrednictwem porozrzucanych tu i ówdzie bezpieczników. Przeżyłem niemały szok, kiedy po przełączeniu jednego z takowych, stojący nieopodal wróg rzucił hasłem „Cholera, co jest z tym światłem!” i... podszedł do przełącznika, by włączyć je ponownie. Szacun. Z drugiej strony jednak, podejrzliwość oponentów kończy się już po kilkunastu sekundach, kiedy zwalając winę na urojenia bądź szczury wracają do swoich obowiązków.
Wszystko to tyczy się jednak przebywania tunelach. Na powierzchni bowiem sprawy mają się nieco inaczej – Moskwa nie jest już siedzibą ludzi i grasują tutaj najróżniejsze gatunki mutantów. Skrzydlate demony, które wyglądają niczym skrzyżowanie wilka z pterodaktylem, nosalisy, bestie żyjące pod wodą – tutejsza fauna jest wyjątkowo bogata. Jeśli jednak graliście w Metro 2033, będziecie zaskoczeni tym, jak łatwo można się z nimi rozprawić. Krótka seria z karabinu lub celny strzał ze strzelby powali każdego z nich na kolana – dlatego też wszystkim, którzy mają za sobą poprzednią odsłonę serii, polecam rozpoczęcie zabawy przynajmniej na wysokim poziomie trudności. Fakt, w trakcie rozgrywki zdarzają się starcia z bossami, jednak te ograniczają się do nafaszerowania konkretnego delikwenta odpowiednią ilością ołowiu. Pestka.
Jako że ziemia nie przypomina już miejsca, jakie znamy, przebywanie na powierzchni nie należy do bezpiecznych z jeszcze jednego powodu. Jest nim promieniowanie, które przenika również do niektórych rejonów metra. By się przed nim zabezpieczyć, bohater robi użytek nie tylko ze specjalnego kombinezonu (który ma niemal przez cały czas na sobie), lecz również maski gazowej. A maska, jak to maska – trzeba o nią dbać. Po pierwsze, by zapewnić sobie jako-taką widoczność, musimy przecierać ją z deszczu, pary oraz krwi zabitych przeciwników (oczywiście własnoręcznie). Po drugie, w przypadku, w którym zdarzy jej się pęknąć, nie ma zmiłuj – trzeba wymienić ją na nową. Po trzecie wreszcie, regularnie należy wymieniać jej filtry, gdyż pozbawiony dostępu do czystego powietrza, Artem szybko zaczyna się dusić...
Kończąc temat rozgrywki, muszę wspomnieć jeszcze o dwóch rzeczach. Pierwszą z nich jest aspekt ekonomiczny, który został tutaj nieco ograniczony - sytuacji, w których możemy pohandlować, mamy tutaj znacznie mniej, aniżeli w Metro 2033. Mimo wszystko w trakcie rozgrywki wciąż zbieramy naboje wojskowe, które służą w tym świecie za walutę. Możemy oczywiście wykorzystać je w formie wyjątkowo skutecznej amunicji, jednak nie jest to najrozsądniejsze rozwiązanie. Znacznie lepszym wyjściem jest wymiana ich na standardową naboje, wspomniane powyżej noże do rzucania czy modyfikacje broni. Tych nie jest zbyt wiele, jednakże to, co twórcy oddali w nasze ręce, powinno nam wystarczyć. Do konkretnej giwery możemy bowiem zamontować tłumik, jeden z kilku rodzajów celowników, nakładki na lufę czy choćby kolbę, która zwiększa jej stabilność. Nie liczcie jednak na to, że uda Wam się wykupić cały, dostępny w grze asortyment – z uwagi na stosunkowo niewielką ilość dostępnej gotówki, szybko przyzwyczaicie się do ulubionego zestawu broni, który będzie towarzyszył Wam do końca zabawy.
Drugi to owiany złą sławą Tryb Stalkera, czyli swego rodzaju dodatkowy poziom trudności. Uczciwie trzeba przyznać, że wprowadza on do rozgrywki całkiem niezłe zamieszanie i daje jej solidnego kopa – ilość posiadanych przez nas giwer zostaje tutaj ograniczona, z ekranu znika większość przydatnych elementów, a i gra staje się znacznie trudniejsza. Z drugiej strony jednak nie jest to wariant rozgrywki konieczny do przyjemnej zabawy – wysoki poziom trudności powinien spełnić wymagania miłośników serii.
Metro: Last Light wygląda odrobinę lepiej, niż Metro 2033 w wersji na Xboksa 360. Cieszy przede wszystkim oświetlenie, jednak poszczególnym elementom otoczenia również nie można nic zarzucić. Efekt potęgują wizyty na powierzchni, w trakcie których raczeni jesteśmy kropelkami wody spływającymi po masce, świetnymi efektami pogodowymi (ten deszcz!) oraz widokiem zrujnowanych budynków, które robią iście piorunujące wrażenie. Produkcja działa przy tym płynnie, nie racząc nas praktycznie żadnymi spadkami ilości klatek na sekundę. Niestety gra cierpi na tę samą przypadłość, co poprzednie dzieło studia 4A Games, czyli kulejącą mimikę – twarze bohaterów są martwe i nie wyrażają praktycznie żadnych emocji. A szkoda, gdyż jest to mankament, który potrafi zepsuć odbiór całości.
Na szczęście warstwa dźwiękowa nie ma praktycznie żadnych bolączek – przygrywająca nam w trakcie rozgrywki muzyka dostosowuje się do tego, co w danym momencie dzieje się na ekranie i w doskonały sposób buduje sugestywny klimat. Co jednak najciekawsze, istnieje możliwość uruchomienia gry zarówno z angielskimi głosami bohaterów, jak i... rosyjskimi – od siebie polecam ten drugi wariant, gdyż w ten sposób można wręcz perfekcyjnie poczuć atmosferę panującą w tym upiornym świecie. Przyczepić można się jedynie do tego, że Artem nie odzywa się w trakcie rozgrywki ani słowem, co jest o tyle dziwne, że pełni tutaj rolę... narratora, a więc głos jak najbardziej posiada. Gra została wydana w polskiej, kinowej wersji językowej, do której w zasadzie również nie można się przyczepić... gdyby nie jedno, małe „ale”. Imiona bohaterów i nazwy poszczególnych miejsc pozostały wierne tłumaczeniom książek, jednak zupełnie nie rozumiem, dlaczego Czarni są tutaj określani mianem... „Cieni”. Co prawda nie przeszkadza to w rozgrywce, ale fani prozy Glukhovsky'ego mogą czuć się nieco zdezorientowani.
Metro: Last Light to niezmiernie interesująca i dosyć rozbudowana produkcja, która jest w stanie zapewnić około dziewięciu godzin zabawy. Fakt, nie jest to ideał, ale ekipa 4A Games udowodniła, że ma potencjał na powołanie do życia prawdziwego arcydzieła. Szkoda tylko, że twórcy nie wyrobili się z implementacją trybu multiplayer, który zostanie udostępniony poprzez PlayStation Store... zapewne nie za darmo. Nie jest to jednak zbyt duża wada, gdyż gra doskonale broni się jako tytuł, który koncentruje się na pojedynczym graczu. Jeśli zatem jesteście miłośnikami postapokaliptycznych klimatów lub poszukujecie po prostu świetnej gry akcji, nie macie się nad czym zastanawiać. Fanów Uniwersum Metro 2033 chyba nie muszę do niczego przekonywać?
Ocena - recenzja gry Metro: Last Light
Atuty
- Interesująca fabuła
- Doskonale przedstawione, postapokaliptyczne realia
- Klimatyczna i dopracowana oprawa graficzna
- Rozbudowana rozgrywka, która stawia na widzimisię gracza
- Świetna warstwa dźwiękowa,
- Sztuczna inteligencja przeciwników potrafi zaskoczyć...
Wady
- ...choć zdarza im się popełniać karygodne błędy
- Trudno identyfikować się z niemym bohaterem
- Kulejąca mimika
- Brak trybu multiplayer może niektórym przeszkadzać
Pierwsza część gry była poza zasięgiem fanów PlayStation. Na szczęście Last Light wreszcie pojawia się na PS3 i od razu klimat wchodzi na nas z mocnym butem w twarz. Kawał fantastycznej i klimatycznej gry dla fanów Głuchowskiego.
Przeczytaj również
Komentarze (45)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych