Recenzja: Dragon’s Crown (PS Vita)
Jesień 2013 roku obrodziła porządnymi tytułami z gatunku hack’n’slash. Najpierw wyszło konsolowe Diablo III, na które z utęsknieniem czekało wielu graczy. Ja jednak po ograniu Dragon’s Crown śmiem twierdzić, że jest to gra praktycznie pod każdym względem lepsza od produkcji Blizzarda.
Jedną z moich ulubionych gier z wczesnego dzieciństwa była chodzona bijatyka Golden Axe (premiera automatowa to rok 1989). W czasach, gdy w domu oczy straszyła pikseloza generowana przez wysłużone Atari 800XL, to chodzona bijatyka od Segi czarowała piękną dwuwymiarową grafiką, płynną animacją i niesamowitą na owe czasy dynamiką dziejących się na ekranie wydarzeń. Dragon’s Crown posiada wszystkie zalety wspomnianego tytułu, tylko że w odniesieniu do standardów z 2013 roku. Pozwólcie że nam o nich opowiem.
Na początku oprawa graficzna. Wszyscy wiecie, że Vanillaware są mistrzami tworzenia oprawy 2D. Mimo wszystko, wspominając na przykład usunięcie z ostatnich przygód Sly’a Coopera w wersji PS Vita cel shadingu, pozostawałem sceptyczny do momentu włożenia karty z grą do slotu. Ta obawa rozpłynęła się jednak już po kilku minutach gry. Dragon’s Crown wygląda w akcji równie dobrze jak na screenach, a może nawet lepiej, ponieważ animacja postaci również trzyma bardzo wysoki poziom. Sami bohaterowie zostali wykonani z ogromną dbałością o detale, włączając w to obowiązkowy element porządnego hack’n’slasha, czyli wizualizację noszonego aktualnie rynsztunku. Podobnie jest z poziomami oraz z, również wyglądającymi jak ręcznie rysowane, tłami. Jeśli miałbym przyczepić się do jakiegoś aspektu technicznego to do zwolnień animacji. Nie są one częste, ale grze zdarza się konkretnie chrupnąć, gdy na ekranie kilkoro bohaterów walczy z hordą wrogów, do tego używając różnych czarów obszarowych. W takich sytuacjach chciałoby się też, aby Vita miała ciut większy ekran, ale i na obecnym da się zobaczyć kto i co robi, trzeba tylko być uważnym.
Skoro już mowa o wizualnych aspektach tego tytułu, to muszę odnieść się do zarzutów podnoszonych w wielu miejscach w Internecie. Chodzi o opinie, że Dragon’s Crown to gra seksistowska, w przedmiotowy sposób ukazująca postaci kobiece. No i faktycznie, jeśli nie zna się szerszego kontekstu i zobaczy tylko kilka screenów, pokazujących na przykład postać czarodziejki z piersiami, które w realnym świecie sprawiłyby, że po kilku latach nie wytrzymałby jej kręgosłup, to można sobie tego typu opinię wyrobić. Jeśli jednak ktoś ma do czynienia z produkcją Vanillaware przez kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin, to zrozumie, że zupełnie nie o to chodziło. Dragon’s Crown stanowi po prostu nienachalną parodię zachodniego RPG. Eksperyment w postaci tworzenia RPG osadzonego w świecie inspirowanym Tolkienem udał się Capcomowi (Dragon’s Dogma), to dlaczego nie miałby się udać artystom z Vanillaware. Oni postanowili pójść ścieżką wyostrzania wszystkich stereotypów systemów takich jak Dungeons and Dragons. Tam bohaterowie są mężni, a kobiety piękne, do tego odziane w kuse „zbroje”. Japończycy zrobili więc z rycerza i krasnoluda chodzące szafy, a wojowniczkom dali nieproporcjonalnie duże atrybuty, natomiast ich zbroje to jeden wielki żart. Ale to wszystko jest żartem, puszczeniem oczka w stronę odbiorcy właśnie. Zresztą, serio tak karykaturalnie narysowane postaci są w stanie kogoś podniecać?
Standardowe dla zachodniego fantasy są też postaci, które dostajemy do wyboru przed rozpoczęciem przygody. Są to rycerz, amazonka, mag, elfka, krasnolud i czarodziejka. Bardzo sensownym zabiegiem jest przyporządkowanie do każdego z bohaterów poziomu trudności. Gra sugeruje nam, że na początek łatwiej będzie wybrać operujących bronią białą rycerza lub krasnoluda, postaci wykorzystujące magię zostawiając sobie na kolejne przejścia Dragon’s Crown. Z drugiej strony mamy wolną wolę, więc jeśli ktoś czuje się na siłach od razu wybrać bohatera sugerowanego dla bardziej doświadczonych graczy, to nikt mu tego zrobić nie broni. Rozwiązanie jest więc idealne zarówno dla graczy casualowych, jak i tych, którzy na hack’n’slashach zjedli zęby.
Jak każdy szanujący się poszukiwacz przygód trafiamy na początku do tawerny, która będzie stanowiła bazę wypadową na kolejne misje. To zresztą kolejne oczko puszczone przez twórców do fanów papierowych gier RPG. Tutaj będziemy mogli zapisywać grę, choć ta też na szczęście w kluczowych momentach zachowuje stan sama, wybierać bohatera, którym chcemy wyruszyć na daną misję (nie jesteśmy ograniczeni do jednej postaci, możemy ich stworzyć od razu kilka) oraz zarządzać drużyną. Z tym ostatnim elementem wiąże się kolejny fajny pomysł twórców. W trakcie naszych wypraw do lochów znajdujemy kości poległych bohaterów, nad którymi lewitują dymki z ich mniej lub bardziej zabawnymi przedśmiertnymi tekstami. Swoją drogą odzywki w rodzaju „stary, ale nudna ta impreza” nie należą do rzadkości. Następnie możemy udać się z nimi do świątyni i albo ożywić za drobną opłatą danego bohatera (przed podjęciem decyzji widzimy jego poziom i klasę) albo… jeśli okaże się, że jest zbyt słaby, aby się nam do czego przydać, urządzić mu pochówek licząc, że w „podziękowaniu” otrzymamy jakiś losowy przedmiot.
Inną ważną miejscówką w miasteczku jest sklep czarodziejki Morgan, w którym zidentyfikujemy zebranie w trakcie misji przedmioty magiczne, kupimy różne mikstury, a także pozbędziemy się sprzętu, który albo jest już zbyt słaby albo nie nadaje się do użytkowania przez aktualnie sterowaną postać. Należy też wspomnieć, że sprzęt wraz z używaniem ulega stopniowemu zużyciu. Dlatego też Morgan oferuje nam usługi naprawcze, o których należy zawsze pamiętać zanim wyruszymy wybijać kolejne hordy wrogów. Przy okazji trzeba wspomnieć mało intuicyjny system korzystania z ekwipunku w trakcie walki, który zaimplementowali twórcy. Zamiast umieszczenia po prostu ikonek gdzieś w rogu ekranu dotykowego, programiści wpadli na pomysł, że przewijanie za pomocą strzałek w lewo i prawo całej listy naszego sprzętu, łącznie z mieczami czy ubraniem w poszukiwaniu potionów będzie dobrym rozwiązaniem. Otóż nie, nie jest, czasem wręcz prowadząc do śmierci bohatera, zanim dotrzemy do odpowiedniej ikonki.
Stałym punktem wycieczek jest także gildia poszukiwaczy przygód. Służy ona nie tylko do otrzymywania nowych zadań w ramach głównej ścieżki fabularnej. Mamy tu też możliwość zaakceptować questy poboczne. Zostały one bardzo mądrze zaplanowane, ponieważ odblokowują się wraz z wykonywaniem misji głównych i często zachęcają do ponownego odwiedzania danych lochów w celu na przykład odnalezienia jakiegoś przedmiotu czy sali, którą za pierwszym razem pominęliśmy, uratowania NPCa albo ubicia konkretnej liczby przeciwników. Questy te kuszą dodatkowym doświadczeniem oraz punktami do wykorzystania na rozwój umiejętności. Ponadto ich wykonywanie odblokowuje śliczne grafiki, przedstawiające lokacje i postaci ze świata gry (no i trofea!). Wspomniane punkty także wydajemy w gildii. Umiejętności dostępne dla danej klasy bohaterów reprezentowane są przez dwie talie kart – jedna zawiera skille, które tylko oni mogą posiąść, natomiast druga jest identyczna dla wszystkich. Ponadto większość umiejętności ma kilka poziomów. Dzięki odpowiedniemu doborowi kart możemy dopasować bohatera do naszych preferencji – niektóre z nich będą bezużyteczne dla osób preferujących jakiś styl gry, a niezbędne dla innych.
W ogóle fakt, iż ciągle się coś nowego odblokowuje stanowi ogromną zaletę Dragon’s Crown. Niemal po każdej misji otrzymujemy dostęp do nowej lokacji (opisane powyżej stają się dla nas dostępne na samym początku, potem liczba interesujących przybytków w mieście rośnie) albo mechaniki zabawy. Gra nie żałuje nam też lootu, z każdej udanej wyprawy przynosimy znaczną liczbę magicznych przedmiotów, z których część po zidentyfikowaniu wyląduje w ekwipunku naszego bohatera, a pozostałe stanowią dodatkowe źródło dochodu. Ponadto gdy gra uzna, że jesteśmy już wystarczająco doświadczonymi poszukiwaczami przygód, to umożliwi nam zabawę z żywymi graczami. Sieciowa kooperacja dla maksymalnie czterech graczy naprawdę daje radę, a dzięki temu że nie jest dostępna od początku, to szansa na spotkanie osób, które wiedzą jak się bawić i chcą się bawić zgodnie z zasadami jest wyższa niż w innych tytułach tego typu. Od niedawna gra wykorzystuje także dobrodziejstwa trybu cross-play, dzięki czemu w jednej drużynie mogą występować posiadacze wersji na PS3 i PS Vita. Między tymi dwiema platformami można także przerzucać save’y dzięki cross-play. Niestety najbardziej lubiana przez oszczędnych graczy opcja cross-buy nie została tutaj zaimplementowana.
Przedstawiona w grze historia nie jest na pewno najlepszą opowieścią, z jaką przyjdzie wam obcować w życiu, ale z drugiej strony nie obraża inteligencji gracza. To po prostu sprawnie przedstawiony scenariusz, typowy dla zachodniego fantasy. Król wyrusza na ryzykowną wyprawę w celu zdobycia tytułowej Smoczej Korony, dzięki której da się podobno przywołać i kontrolować legendarnego smoka. Dobry władca chce wejść w posiadanie tego potężnego artefaktu, aby chronić swoje państwo przed agresją ze strony sąsiadów. Niestety, długo nie wraca ze swojej misji. W efekcie różne stronnictwa działające wewnątrz i na zewnątrz królestwa zaczynają sobie rościć prawa do tronu, w efekcie czego starcie jest nieuniknione. W centrum tych wydarzeń trafia nasz bohater, działając dla różnych stron, jako że do pewnego momentu nie jesteśmy pewni kto tak naprawdę jest tu tym dobrym.
W grze praktycznie nie ma dialogów, za popychanie opowieści do przodu odpowiada narrator. Z jednej strony jest to zabieg, który miał na celu redukcję kosztów, bo taniej wynająć jednego porządnego aktora niż kilkunastu, ale z drugiej strony osoba wybrana do tej roli bardzo dobrze pasuje do klimatu Dragon’s Crown. Skojarzenia z doskonałym Bastionem są tu jak najbardziej na miejscu. Muzyka w grze jest, składa się głównie z melodii w średniowiecznym stylu. Nie powala na kolana ani nie wgryza się specjalnie w podświadomość, ale na pewno nie przeszkadza w zabawie.
Czas już najwyższy wyjść z miasta i wyruszyć do lochów. To, co teraz napiszę jest może nadużywanym sloganem, ale konstrukcja Dragon’s Crown idealnie pasuje do sprzętu przenośnego. Misje nie są długie, zwykle da się je wykonać w 15-20 minut, zależnie od tego jak sprawnie pójdzie nam starcie z końcowym bossem. Cieszą też niezmiernie w kontekście grania mobilnego błyskawiczne loadingi poziomów. System walki przywołuje skojarzenia ze wspominanym już kilkukrotnie Golden Axe, ponieważ tutaj również z przeciwników wypadają co jakiś czas bronie, których możemy użyć tylko kilka razy zanim się zużyją - noże, kusze, miotacze ognia (sic!) i szereg innych. Kolejnym elementem przywołującym wspomnienia są fantastyczne wierzchowce. W trakcie wielu misji da się zrzucić jeźdźca z grzbietu takiej bestii, a później samemu masakrować zastępy wrogów dzięki zionięciu ogniem czy silnym ciosom kończynami stwora.
Mimo pozornej prostoty (korzystanie przede wszystkim z dwóch przycisków), system walki ukrywa w sobie drugie, trzecie, a w przypadku niektórych postaci nawet czwarte dno. Ponadto sami decydujemy o poziomie czekającego na nas w lochach wyzwania. Możemy zabrać ze sobą do 3 towarzyszy, ale da się też wybrać w teren samemu. Wówczas nie musimy się z nikim dzielić zebranymi łupami i doświadczeniem, ale przeżycie jest znacznie trudniejsze. Właściwie, to w poprzednim zdaniu nie byłem do końca precyzyjny, ponieważ zawsze towarzyszy nam nasz przyjaciel złodziej Ranni. Nie uczestniczy on w walce, czeka w ukryciu do końca starcia na danej planszy, aby móc wykonać swoje zadanie. Wykorzystujemy jego możliwości m.in. do otwierania skrzyń ze skarbami czy drzwi do sekretnych pomieszczeń. Ponadto należy się spieszyć ze zbieraniem wypadających z wrogów przedmiotów i monet, bo w przeciwnym wypadku nasz niezwykle lojalny kompan… zgarnie je dla siebie. Dobrze, że w tym przypadku twórcy prawidłowo wykorzystali ekran dotykowy, bo wydawanie poleceń Raniemu za jego pomocą jest dużo bardziej intuicyjne niż przy użyciu prawej gałki i lewego spustu (prawy służy nam do uników). Stukanie w migające na ekranie punkty pozwala dodatkowo ujawnić ukryte cenne przedmioty.
Dragon’s Crown to gra aż ociekająca zawartością. Zawiera przecież sześć postaci, starczający na kilkanaście godzin wątek główny, zadania poboczne oferujące co najmniej drugie tyle, a także odblokowujący się pod koniec losowo generowany loch. Co więcej, jest to zawartość najwyższej próby. Drobne mankamenty cechujące edycję na PS Vita nie są w stanie przysłonić całej masy zalet, jakie ma ta gra. Najmocniejsza rekomendacja, jaką jestem w stanie wystawić Dragon’s Crown jest następująca – jeśli podobało się wam Diablo III, to pokochacie najnowszą produkcję Vanillaware, ponieważ zawiera ona ten sam schemat rozgrywki, ale część zastosowanych tu rozwiązań sprawia wrażenie bardziej przemyślanych niż u konkurencji. Natomiast jeśli Diablo III was, tak jak mnie, trochę rozczarowało, to też powinniście DC dać szansę, bo jest to gra pod wieloma względami inna – od stylu graficznego zaczynając na innym rozłożeniu akcentów w systemie walki i rozwoju postaci kończąc. Podsumowując, trudno mi wymyślić powód dlaczego ten tytuł mógłby się miłośnikom hack’n’slashy nie spodobać.
Ocena - recenzja gry Dragon's Crown
Atuty
- Doskonała oprawa 2D
- Ultrapłynna animacja postaci
- Japońska „parodia” zachodniego fantasy
- Sześć zróżnicowanych postaci do wyboru
- Cross-play i cross-save
- Dobry system walki
Wady
- Animacji zdarza się chrupnąć
- Tylko niezła historia
- Niewygodne korzystanie z ekwipunku w walce
- Brak cross-buy
Dragon’s Crown jest jak Diablo III. Tylko lepsze. I z bardziej rozbudowanym systemem rozwoju postaci. I z większą różnorodnością bohaterów oraz przeciwników. I w przepięknie zrealizowanej grafice 2D. No i z cyckami…
Przeczytaj również
Komentarze (54)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych