Recenzja: Resident Evil HD Remaster (PS4)

Recenzja: Resident Evil HD Remaster (PS4)

Andrzej Ostrowski | 25.01.2015, 17:28

Szczerze powiedziawszy nigdy nie myślałem, że zagram ponownie w pierwszą odsłonę „Residenta”. Do nostalgii i antyku trzeba podchodzić ostrożnie, bo skutecznie jest w stanie obrzydzić nam nasze wspomnienia. Czasy też były inne i oprawa, która wywoływała w nas zachwyt na zasadzie „bardziej realistycznie być już nie może”, dziś w dobie „codów” i „asasynów” wzbudzi w nas raczej uśmiech politowania.

Nie będę Wam recenzował pierwszego „Residenta”, bo po pierwsze byłoby to świętokradztwo, a do tego głupota. Raczej skupię się przede wszystkim na aspektach samego „odświeżenia” remake'a i tylko jego dotyczyć będzie zresztą ocena. O samym Residencie zaś trochę Wam opowiem, bo podejrzewam, że nie wszyscy z Was grali w „jedynkę”, a jeszcze mniej grało w remake. Nic dziwnego zresztą, bo ten pojawił się w 2002 roku wyłącznie na konsoli GameCube, a trochę później także na Wii. Nie sądzę, że którakolwiek z tych platform była w Polsce popularniejsza niż PlayStation, więc nieznajomość remake'a jest raczej usprawiedliwiona.

Dalsza część tekstu pod wideo

Sam Resident Evil pojawił się w 1996 roku, między innymi na konsoli PlayStation. Tutaj może coś Wam świtać i jeśli macie już przynajmniej dwie dychy na karku, to prawdopodobnie też w to graliście. Samą serię zna oczywiście każdy, bo co chwile dostajemy kolejne części. W tej konkretnej produkcji wcielimy się w postać Jill Valentine lub Chrisa Redfielda i, jako członkowie oddziału S.T.A.R.S., będziemy odkrywali tajemnice kryjące się wewnątrz rezydencji Spencera. Jeśli oglądaliście przynajmniej film, to raczej nie jest dla Was sekretem, że te są mocno związane z powracającymi zza światów nieprzyjemniaczkami, określanymi w popkulturze jako „zombie”.

Różnic pomiędzy oryginałem a wersją z 2002 jest sporo. Oprócz oczywistości takich jak uwspółcześnienie grafiki i muzyki, pojawiły się nowe elementy rozgrywki. Mowa tutaj o chociażby błyskawicznym odwracaniu się czy też animacji sygnalizującej kiepski stan zdrowia postaci. Jill i Chris ranni nie będą już biegali, jakby nic się nie stało, tylko złapią się za swoje bebechy, dając graczowi do zrozumienia, że jest źle i nadszedł czas, aby wciągnąć nosem sproszkowaną roślinkę o cudownych właściwościach leczniczych. Kolejnym dodatkiem są tak zwane „bronie defensywne”, w których skład wchodzą sztylety i paralizatory. Złapani przez nieumarłego, możemy wreszcie bez straty życia wyrwać się z jego szponów za pośrednictwem wspomnianych wyżej przedmiotów. Te oczywiście mają ograniczoną dostępność i nie znajdziemy ich zbyt wiele w trakcie rozgrywki. Z większych zmian doczekaliśmy się jeszcze modyfikacji kilku puzzli i dodania obszarów wyciętych z oryginalnej wersji gry. Bestiariusz również uległ lekkiemu odświeżeniu, w efekcie czego, jeśli nie spalimy rozstrzelanego przez nas truposza, ten po jakimś czasie powróci drugi raz w ulepszonej, znacznie szybszej i silniejszej wersji jako „karmazynowa głowa”. Oczywiście, jeśli ją odstrzelimy przed „powrotem”, to także nic się nie stanie, ale to bardziej kwestia szczęścia niż umiejętności.

Produkcja 19 lat temu miała swoje problemy, o których wspominał chyba każdy recenzent. Fatalne sterowanie i celowanie, toporny interfejs, a do tego drewniane dialogi. Do dziś pamiętam zdanie jednego z krytyków - „tak krapowatego sterowania to nie widziałem już dawno”. Jest to oczywiście prawdą i remaster remake'a pozostaje bardzo wierny temu założeniu. Taka ta gra już była, a mimo to osiągnęła kolosalny sukces, zapisując się już na zawsze w historii gier survival horror. Nie bez powodu zresztą.

Fenomenem tego tytułu było podejście Japończyków do horroru, które jest zupełnie inne niż europejska szkoła straszenia. Przynajmniej było takie kiedyś. Więcej pisałem o tym w swoim artykule dotyczącym j-horroru, ale pominąłem jedną kwestię - kamerę. Japońskie horrory z tamtego okresu (Silent Hill, Siren) miały bardzo specyficzne ustawienie perspektywy, które nie pozwalało nam od razu zobaczyć przeciwnika. Japończycy nie chcieli, abyśmy zbyt długo oglądali każdego z nadchodzących wrogów. Większość z nich będzie wychodziła z dołu lub z boku ekranu, nie pozycjonując się przed nami, co w graczu tworzy poczucie „ataku zza pleców”. Dodając do tego kłopotliwe sterowanie, w momencie spotkania natychmiast zaczynamy się denerwować i wpadać w panikę, bo mamy zaledwie kilka sekund na reakcję. Zmierzam tutaj do stwierdzenia, że te wszystkie rzeczy, które czasami nas denerwowały, były jak najbardziej zamierzone i w dużej mierze to właśnie one napędzały poczucie strachu.

Całość była zawsze okraszona mroczną, psychodeliczną muzyką, która miała potęgować grozę. Tak też jest zresztą w Resident Evil. Dodając do tego segmentową budowę etapów, gdzie każdy pokój i korytarz to osobna plansza, z każdymi otwartymi drzwiami naprawdę czujemy mieszankę poczucia postępu i przerażenia przed tym, co będzie czekało na nas za następnymi drzwiami. W połączeniu z dosyć wysokim – ale bardzo uczciwym – poziomem trudności, dostajemy produkcję, jakich dzisiaj po prostu się nie robi. Gra nawet w obecnych czasach jest naprawdę straszna i przez swoją archaiczną budowę dostarcza wrażeń, których dzisiejsze produkcje dać nam nie mogą. Założenia są proste, atmosfera ciężka i duszna, a fabuła nieskomplikowana, choć ma swoje zwroty fabularne. Taka była i jest pierwsza odsłona Resident Evil. Dostajemy do eksploracji całą rezydencję i jej okoliczne tereny, a za rękę nikt nas prowadzić nie będzie – ot, lokalny dom strachów, którego zwiedzanie same w sobie jest wspaniałą przygodą. Shinji Mikami nawet kiedyś w wywiadzie wspominał, że na pomysł wpadł po wizycie w lunaparku.

O grze się rozpisałem,  a w sumie niewiele dotychczas zostało powiedziane o samym remasterze. Nie bez powodu, bo wiele do opisania tutaj nie ma. Capcom naprawdę „pojechał po bandzie”, nie dodając praktycznie niczego nowego. Tekstury rzeczywiście zostały podbite w rozdzielczości, podobnie jak modele postaci. Sam obraz wyświetlany jest teraz w 1080p. Nie uważam w żadnym wypadku, że tytuł graficznie trąci myszką. Jasne, nie jest to grafika nowej generacji, ale jest na tyle ładna, że nie powinna nam przeszkadzać. Niektórzy czepiali się, że oświetlenie wokół lamp/świeczek jest zbyt jasne, ale, szczerze, to dobrze. Podobała mi się ta zmiana, zmuszająca w niektórych momentach do lekkiego zmrużenia oczu. Dostaliśmy również możliwość wyboru klasycznych proporcji ekranu 4:3, które jest alternatywą dla szerokoekranowej proporcji 16:9. Do tego wsparcie dźwięku surround 5.1 i do wyboru masa wariantów ustawień kontrolera. W tym oczywiście klasyczny krzyżak lub gałki. Capcom prawdopodobnie wiedział, że gdyby zmienili całkowicie model sterownia i celowania, to raczej rozwaliliby balans i założenia tej gry. Więc, jak na Japończyków przystało, postanowili tego nie ruszać. Jedyną nowością są alternatywne stroje jednostki BSAA, w które możemy odziać Jill lub Chrisa. Koniec. Więcej nowości nie stwierdzono.

Tak naprawdę miałem tylko jeden problem z tym tytułem. Mianowicie - czemu nie odświeżono dialogów? Nie chodzi mi tutaj w żadnym wypadku o nagranie ich ponownie, gdyż drewniane kwestie to część historii pierwszego Residenta, ale o zwyczajny remastering dźwięku. Przecież taki proces jest jak najbardziej możliwy i wymaga tylko trochę zaparcia. Efektem jego braku jest to, że dialogi są sprytnie ukryte na drugim planie – podobnie jak w polskich filmach – co powoduje, że przy domyślnych ustawieniach są trochę ciche i nie do końca komponują się z całą resztą ścieżki audio. Próba pogłośnienia kończy się – zależnie od posiadanego zestawu dźwiękowego – możliwością usłyszenia lekkich szumów w tle w trakcie wypowiadania kwestii. Naprawdę Capcom? Nie dało się zrobić chociaż tyle? Ja rozumiem, że skok na kasę, ale… ech.

Pomimo tego, że odświeżenie remake'a jest bardzo ubogie, oceniłem go stosunkowo wysoko. Na tę decyzję miała wpływ przede wszystkim jedna rzecz - to remaster gry sprzed 13 lat. I to gry, która – nie oszukujmy się – nie była dotychczas dostępna dla wielu z nas. Przy grach dostających „nową, lepszą edycję” rok po premierze poprzedniej, zawsze oczekuję jakiejś dodatkowej zawartości, która przynajmniej choć trochę osłodzi gorzkie uczucie, że rok wcześniej kupiłem niekompletny tytuł.

Tutaj dostajemy grę, która nie była wcześniej dostępna. Capcom doskonale o tym wiedział i – choć ze zgryźliwością – muszę przyznać, że cieszę się, iż miałem możliwość ogrania tej produkcji. Pierwszy Resident Evil jest prawdziwym survival horrorem, gdzie słowo „survival” zostało potraktowane poważnie. Remastering jest najbardziej podstawowy, jaki można sobie tylko wyobrazić, ale jednak istnieje. Ja zaś bawiłem się świetnie w myśl zasady „jeszcze jedno pomieszczenie i już kończę”. Dawno żadna gra nie wywołała we mnie tego przyjemnego, choć kłopotliwego dla życia prywatnego uczucia. Poleciłem już produkcję paru osobom i jeśli jesteście fanami gier gatunku, to tę konkretną pozycję polecam także i Wam. Naprawdę warto w nią zagrać, a jeśli zaakceptujecie, że ogrywacie produkcję z antykwariatu z całym bagażem problemów, jakie ten ze sobą niesie, to obiecuję Wam, że nie będziecie żałować i niejednokrotnie poczujecie gęsią skórkę oraz jedno z najbardziej pierwotnych uczuć człowieka, jakim jest strach. Takich gier niestety dziś się już nie robi i naprawdę warto zagrać, chociażby z tego jednego powodu.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Resident Evil HD (2015)

Atuty

  • Grafika wcale nie jest zła
  • Nostalgia
  • Stroje BSAA
  • Nowe warianty sterowania
  • Cena
  • Takich gier już nie ma

Wady

  • Ale dialogi, to powinni zremasterować…
  • …tak samo jak mogli dodać nowe rzeczy

Remaster jest bardzo „klasyczny” i raczej ubogi, ale dzięki niemu mamy możliwość zagrania w dotychczas niedostępny na PlayStation remake jednej z najlepszych gier survival horror, jakie do tej pory się pojawiły. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa.

Andrzej Ostrowski Strona autora
cropper