Recenzja: The Order 1886 (PS4)

Recenzja: The Order 1886 (PS4)

Paweł Musiolik | 22.02.2015, 13:35

The Order 1886 bez wątpienia jest najładniejszą grą tej generacji konsol i jeszcze długo może nią być. Ekipa Ready at Dawn dokonała prawie niemożliwego – dostarczyła produkcji, która graficznie niczym nie odbiega od pierwszego zwiastuna. Czy mamy jednak do czynienia z piękną wydmuszką? Na szczęście nie.

Za krótka. Nudna. Ponad połowę gry stanowią scenki przerywnikowe, a QTE jest co pięć minut. By rozprawić się z tymi oskarżeniami wystarczy po prostu w The Order 1886 zagrać, ale to coś, czego nienawistne osoby nigdy nie zrobią, bo łatwiej nienawidzić, niż sprawdzić samemu.

Dalsza część tekstu pod wideo

Produkcja Ready at Dawn miała od samego początku ustawić wysoko poprzeczkę pod względem jakości grafiki. Pierwszy pokaz gry, zwłaszcza grywalnego fragmentu, pokazał nam, czego można się spodziewać - korytarzowego strzelania w niesamowitym klimacie wiktoriańskiego Londynu z jeszcze lepszą grafiką. Brak tutaj wyskakujących za każdą aktywność punktów doświadczenia. Brak tutaj zdobywania nowych umiejętności i kupowania ulepszeń. Broń także wpada w nasze łapy normalnie. Albo podniesiemy, albo dostaniemy. Nic nie kupujmy za walutę wewnątrz gry, bo jej po prostu nie ma. The Order 1886 w swoich założeniach jest produktem wyjątkowo niepasującym do aktualnej piaskownicy gier wideo. I właśnie dlatego tak bardzo mi się podoba. Tak, gry robione na jedno kopyto, wrzucające elementy RPG-a gdzie tylko się da, dawno spowodowały przesyt nimi i gra Ready at Dawn jest odtrutką na obecny stan rzeczy. Nie idealną, ale spełniającą podstawowe założenia, zajmując mi około 8 godzin na ukończenie jej. Mało? Wolne żarty.

Oczywiście zasadnym jest pytanie, czy za produkcję bez trybu dla wielu graczy i opcji new game+ warto wydać tyle pieniędzy. Na to każdy sobie sam powinien odpowiedzieć, bo nie mi decydować na co ludzie wydadzą swoje pieniądze. Jednak wiem, że nie każda gra musi mieć multiplayera. Gry muszą być różne, wrzucanie na siłę czegoś, bo „się sprzedaje” to idealny sposób na zamordowanie całego projektu, byleby słupki sprzedaży się zgadzały. Oczywiście w przypadku gry nastawionej wyłącznie na tryb dla jednego gracza historia w niej opowiedziana musi być wciągająca i ciekawa. A tutaj niestety The Order 1886 trochę zawodzi i pozostawia ogromny niedosyt.

Wiktoriański Londyn rzadko kiedy wykorzystywany jest w grach. Tutaj dodatkowo mamy alternatywną historię, w której istniejący już od czasów legendarnego Króla Artura zakon broni Albion przed plagą przemieńców, czyli Lykanów. Walczą z nimi od setek lat i zyskali długowieczność oraz regenerację zdrowia dzięki tajemniczej „czarnej wodzie” pochodzącej ze świętego Graala. Problemem jest to, że nie mamy pojęcia, czym dokładnie jest ta woda. Ani jaka jest historia zakonu. Ani kim są pozostałe osoby zasiadające w radzie. Tak, gra nie jest o tym. Przedstawia nam czwórkę postaci – Sir Galahada, Lady Igraine, sir Percivala oraz markiza Lafayette. Bohaterowie po wstąpieniu do zakonu przyjmują imię jednego z rycerzy okrągłego stołu, więc niech nie zdziwi Was, gdy Igraine nazywana będzie faktycznym imieniem Isabeu. Relacje między bohaterami są oddane dość dobrze i wiarygodnie. Problemem jest wszystko to, co ich otacza. Całość dzieje się w rozpiętości kilkunastu dni (no, powiedzmy), więc siłą rzeczy wątki muszą skakać i się mieszać, ale często miałem wrażenie, że nie do końca są ze sobą powiązane. Często brakuje szerszego konspektu, co jest winą macoszego potraktowania tzw. tła historycznego.

Z jednej strony za poszerzenie poznawanego przez nas świata dbają znajdźki, które są naturalne dla miejsca, w którym dzieje się akcja - gazety, zdjęcia z podpisami i nośniki fonograficzne. Każde z nich pozwala nam poznać, co dzieje się i działo w trakcie naszych poczynań. Z drugiej - po prostu czuć te braki, w czym niestety nie pomaga polska wersja językowa. Mówiąc wprost – jestem zaskoczony jej słabą jakością. Mnóstwo błędów w tłumaczeniu, wyrazy są źle odmieniane, mylą płeć mówiącego. Do tego mało który bohater w polskiej wersji brzmi dobrze. Poza Galahadem – nikt. Głosy kobiet są bardzo złe, a gdy przychodzi wyrazić im jakieś emocje – łapałem się za głowę. Wryło mi się w nią ciągłe wołanie „rycerzu!” z dodatkiem różnorakich określeń. „Gdzie idziesz rycerzu?”, „Tutaj, rycerzu!”. Litości. Tym gorzej dla dubbingu, że nie można wybrać oryginalnych głosów z menu. A te są bardzo, ale to bardzo dobre. Filmowa gra, w którą trzeba grać po angielsku. Nie zachęci to przeciętnego Kowalskiego.

Najbardziej dostaje się szeroko rozumianej rozgrywce. Że jej za mało. Że non stop oglądamy scenki, a jeśli gramy – to QTE. Bzdura. Balans między rozgrywką a scenkami został idealnie wyważony. Ani razu nie czułem się znużony, ba, powiem więcej – zarwałem nockę do 5:30 rano grając w The Order 1886. Sen nie zmorzył mnie ani razu. Gra tak umiejętnie dyktuje tempo, że rzadko kiedy dostajemy leniwe scenki w których nic się nie dzieje. Wiem, żadna to rekomendacja, ale większość dzisiejszych, robionych na jedno kopyto gier szybko mnie nudzi, oferując ten sam mechanizm w innym ubraniu. Tutaj przynajmniej spróbowano przenieść to, do czego czasami tęsknię – czystogatunkową rozgrywkę. Bez ulepszaczy z innych gatunków. Chociaż faktem jest, że niektóre QTE są kompletnie niepotrzebne, ale to już szerszy problem, gdzie otworzenie skrzynki nie może być wciśnięciem jednego przycisku. Trzeba, jak psychopata, klepać jeden klawisz non stop, bo to przecież ma nas angażować w tak trudne otwieranie skrzynek, prawda?

Podoba mi się samo strzelanie. Czuć, że używana przez nas broń jest różna. I ma odrzut. I moc. Uwielbiam, gdy broń której używamy pokazuje swoją moc. Zmiatająca wrogów na przeciwległe nam ściany strzelba z ogromnym odrzutem. Strzelające wyładowaniami elektrycznymi działo, które po trafieniu w głowę pozostawia... dym i latające kawałki mózgu. Tak... Na osobną pochwałę zasługuje działko termitowe, z którym można wyczyniać niesamowite rzeczy. Ściana ognia to pikuś przy rozpyleniu paliwa i zdejmowaniu w ten sposób kryjących się za węgłem przeciwników. Trochę boli mnie za to, że przy umiejętności spowalniania czasu gra chce za nas mierzyć i nie pozostawia nam dowolności. Podobnie jest ze sterowaniem, gdy dany moment wymusza na nas poruszanie się spacerkiem, mimo że kompletnie nic nie szkodziłoby, gdybyśmy mogli pobiec. A jeśli o bieg chodzi – animacja biegania Galahada jest przezabawna.

No i warstwa graficzna produkcji. Tak, nawet nie ma co ukrywać, że Ready at Dawn podołało. Dostaliśmy absolutnie najładniejszą grę tej generacji. Ogromna ilość filtrów nie tylko zlikwidowała poszarpane krawędzie i artefakty obrazu, ale zadbała o to, by całość wyglądała jak najmniej sztucznie. I właśnie tutaj kryje się cała „filmowość”. Płynne przejście między scenkami a rozgrywką jest jednym z jej elementów. Silnik, na którym „postawiono grę”, radzi sobie zarówno w zamkniętych lokacjach jak i na zewnątrz, z dynamicznym oświetleniem i niesamowitym modelami postaci. Przyznam szczerze – przez jakiś czas szukałem czegoś, do czego mógłbym się przyczepić, ale się nie da. Gra nawet nie zwalnia animacji, co w dzisiejszych czasach jest niesamowite, podobnie jak bardzo dobra detekcja kolizji i praktycznie zerowe przenikanie przez obiekty. A paski? Szybko przestałem je zauważać, tak jak w Dragon's Dogma. Rozdmuchany problem. Warto także przystopować przy ścieżce dźwiękowej, bo ta równie mocno dba o klimat, co grafika. Dynamicznie zmieniająca się, dopasowująca do akcji, dyktująca nierzadko tempo gry. Kompozytorowi należą się ukłony.

Czy mamy więc do czynienia z tytułem idealnym? A gdzieżby. Z bardzo dobrym? Nie do końca. The Order 1886 to po prostu dobra gra, która graficznie odstaje od wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. Swoje problemy ma, głównie te związane z historią, ale to można naprawić w potencjalnej kontynuacji, za którą przewrotnie trzymam kciuki. Mało jest gier, które starają się wyróżnić od 90% reszty rynku. A czy warto The Order 1886 kupić za premierową cenę? Nie. Mówiąc inaczej – musiałbym kłamać. Wiem, czego oczekuje dzisiejszy gracz kończący kolejne produkcje na podobnym schemacie. Tutaj będzie tego brakowało, czasu gry też, choć 8 godzin to nie jest mało. Niemniej, w The Order 1886 musicie zagrać. Jak nie teraz, to za pół roku. Albo za rok. Ale uwierzcie – musicie.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry The Order: 1886

Atuty

  • Grafika
  • Udźwiękowienie
  • Gra aktorska (angielska wersja)
  • Klimat wiktoriańskiego Londynu
  • Zróżnicowana broń, której moc czuć z każdym użyciem
  • Klasyczny TPS pozbawiony podnoszenia poziomów i dokupowania umiejętności

Wady

  • Fatalna polska wersja
  • SI czasami głupieje
  • Potencjał fabularny nie został wykorzystany

Gra, w którą trzeba zagrać, ale która niekoniecznie usprawiedliwi wydanie aż 249 złotych na nią. Jednak część spływającej krytyki jest przesadzona i niesprawiedliwa. Przewrotnie - czekam na kontynuację, bo potencjał serii jest ogromny.

Paweł Musiolik Strona autora
cropper