Recenzja: Trine 3: The Artifacts of Power (PS4)
Kolejny grudzień, kolejna odsłona Trine na PlayStation 4. Tym razem jednak w zupełnie odmienionej formie – oryginalny platformer przeszedł w trzeci wymiar i… zupełnie stracił głębię.
Dwa lata temu grudniowy zjazd rodziny na święta umiliło przepiękne , dostarczając rewelacyjnej co-opowej rozrywki dla trzech osób i dając wolną rękę w rozwiązywaniu zręcznościowo-logicznych wyzwań. Była to zresztą sprawdzona formuła z pierwowzoru, który odświeżono rok później jako . Znakomite, bogate i świetnie wyglądające platformówki dorobiły się młodszej siostry – szkoda tylko, że jest ona wcześniakiem z przelotnego romansu z trzema wymiarami.
Może to dość dziwna analogia, ale nie mogę wyrzucić jej z głowy, odkąd przeczytałem wypowiedź usprawiedliwiającego się dewelopera. Studio spłodziło dwie znakomite gry inspirowane formułą starusieńskiego Lost Vikings, czym zdobyło uznanie graczy i recenzentów na całym świecie. Pojawił się wtedy pomysł zmiany dotychczasowego 2,5D na pełen trójwymiar. Twórcy rzekomo mieli gotowy scenariusz i zamysł na poszczególne plansze, ale… trzeba było ciąć koszty, bo tworzenie w 3D kosztuje więcej. Kto by się spodziewał? W efekcie dostaliśmy - niedopracowany, krótki i bezpłciowy eksperyment, który wypada bardzo blado (pomimo standardowo przesyconych kolorów) na tle poprzedniczek.
Powraca trójka bohaterów – rycerz Pontius, złodziejka Zoya i mag Amadeus. Każda z postaci dysponuje własną bronią i umiejętnością, a to przekłada się na odmienne sposoby pokonywania przeszkód. Weterani serii w tym momencie mogą się zdziwić – jak to „bronią” i „umiejętnością”? Po jednej? Tak, gdyż przejście w 3D wykluczyło „rysowanie” przywoływanych obiektów, którym dysponował Amadeus, a żeby nie było dysproporcji, ograniczono też resztę postaci. Zapomnijcie o zdobywaniu i rozwijaniu umiejętności czy żonglowaniu broniami – to, co możemy robić od początku, to wszystko, z czego będziemy korzystać cztery-pięć godzin później, podczas finałowej walki z bossem.
Posunięciem tym zniszczono całe piękno gry. Poprzednie odsłony dawały wolność w wymyślaniu rozwiązań zagadek-przeszkód na sposoby, który pewnie nie śniły się samym twórcom, oddając nam rozmaite możliwości i pozwalający na zabawę nimi silnik fizyczny. Tutaj zabrano nam prawie wszystkie zabawki, a sam plac zabaw uczyniono mało czytelnym, z tragiczną wręcz pracą kamery. Ta zmienia pozycję wedle własnych upodobań – niby żeby pokazań naprawdę ładne widoczki plansz, ale zasłaniając przy okazji miejsca, po których bohaterowie się poruszają. Kamera przy tym nie wie, za kim powinna podążać, a gra nie przeteleportuje do reszty drużyny gracza, który został w tyle, nie doskoczył czy się gdzieś zablokował – trzeba po niego wrócić. A jak wciąż nie wiadomo gdzie siedzi – odłączyć pada, opuścić grę i podłączyć kontroler ponownie. Kto testował to multi?!
Przejście w trójwymiar ma jedną zaletę – walka z wieloma przeciwnikami w zbroi Pontiusa zamienia się w łatwą do ogarnięcia siekaninę. Wady zaś obejmują całą resztę. Wykorzystując lewy analog do poruszania się postacią, ciężko przesuwać magicznie obiekty czy celować z łuku, mając do dyspozycji tylko prawy grzybek. Zresztą, jakie „ciężko” – to zwyczajnie niemożliwe. Inne gry wykorzystałyby spusty, by pozwolić na ruch na wszystkich płaszczyznach, ale tutaj deweloper był ponad użyteczne rozwiązania. Granie Amadeusem i Zoyą to męka, a rycerz na ekranie może być tylko jeden (przynajmniej w klasycznym trybie zabawy). Nawet przyjemne bujanie się na linach po planszy w skórze złodziejki mocno ograniczono.
Nie ukrywam – szybko chciałem, żeby gra się w końcu skończyła. Albo chociaż przebrnąć przez pierwszy świat, czyli hub z kilkoma poziomami i mniejszymi wyzwaniami. Plansze odblokowywane są po znalezieniu wymaganej liczby znajdziek, toteż powrót do wcześniejszych plansz okazał się konieczny. I gdy w końcu mogłem rozpocząć ostatnią misję z pierwszego huba… gra się skończyła. Osiem poziomów fabularnych, z czego trzy pierwsze to krótkie samouczki z tylko jedną dostępną postacią, a ostatnia jest prostą walką z bossem. Co więcej, po dostajemy po niej scenkę przerywnikową, gdzie słyszymy „hura, mamy kolejny fragment artefaktu! Pozostały do zdobycia jeszcze tylko dwa!”… i wchodzą napisy końcowe. Tyle. No, jest jeszcze krótka scenka zapowiadająca sequel albo dodatek. Nad fabułą nawet się nie będę rozwodził, bo nie ma nad czym.
Największym pozytywem są ładne widoczki i żywe kolory, chociaż nie liczcie na nic powyżej poziomu /dwójki/. Przygrywająca muzyka pasuje i nie męczy, a narratora słucha się przyjemnie, ale po raz kolejny nie pokuszono się o polską wersję językową, co mogłoby być jakimś powodem do wybrania tej części zamiast poprzedniczek (w dwupaku zresztą tańszych niż ten potworek za niemal stówę). Ubogie możliwości, krótki czas gry, urwana nagle historia (żeby chociaż była ciekawa…), problemy z kamerą, a wszystkie te atrakcje w zupełnie nieopanowanym środowisku 3D. Granie ze znajomym w kooperacji (tylko lokalnie) wiele wybacza i można się jakoś przemęczyć, ale czy jest sens, gdy pierwsze dwie odsłony robią to znacznie lepiej?
Ocena - recenzja gry Trine 3: The Artifacts of Power
Atuty
- Ładne widoczki
- Zdarzają się pomysłowe zagadki, których nie niszczy 3D
Wady
- Nieopanowany przez twórców trójwymiar
- Bardzo problematyczna kamera
- Namierzanie i przesuwanie obiektów
- Ograniczenie umiejętności bohaterów
- Do zaliczenia w zaledwie kilka godzin
Było trzeba zostać w działającym 2,5D. Nieudany eksperyment, który zniszczył świetne założenia serii. Gdzie ta wolność, gdzie ta frajda?
Przeczytaj również
Komentarze (23)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych