Recenzja: Dead Rising (PS4)
Dekadę temu Dead Rising ominęło PlayStation 3, powodując frustrację wśród fanów żywych trupów i wymowne wzruszenie ramionami pozostałej części graczy. Z okazji dziesiątej rocznicy gry, Frank West naładował akumulatorki swojego aparatu i zadebiutował w PS Store w wersji HD na PS4. Warto wydać 79 złotych?
Zacznijmy od początku. Korespondent prasowy Frank West z przyczyn znanych tylko sobie przybywa do opanowanego przez zombie miasta. Zrządzeniem losu ląduje w pokaźnych rozmiarów centrum handlowym, w którym razem z grupką ocalałych musi przetrwać 72 godziny do czasu przybycia ratunku. W trakcie tych trzech dni Frank pozna przyczyny zarazy, odkryje motywacje agentów Homeland Security i, naturalnie, wyrżnie w pień dziesiątki, setki, a najprawdopodobniej tysiące zombie. Fabuła, mająca potencjał na zabawę konwencją z dużym przymrużeniem oka, niestety nie wykorzystała swojej szansy. Mimo komicznych, celowo przegiętych postaci, wszystko zdaje się trochę zbyt poważne i sztampowe. Ot kolejna opowiastka o apokalipsie zombie.
Pod względem rozgrywki mamy do czynienia z sandboksem, w którym wolność ogranicza upływający czas. 72 godziny do ewakuacji ma rzeczywiste przełożenie na rozgrywkę, ponieważ jesteśmy niejako zmuszeni trzymać się wyznaczonych terminów. Powoduje to nerwowe zerkanie na najważniejszy gadżet Franka – jego zegarek. To dzięki niemu wiemy, ile czasu pozostało do ewakuacji, a także kontrolujemy rozwój wydarzeń. Fabuła pchana jest do przodu przez rozpoczynające się o wyznaczonych godzinach sprawy, pełniące rolę głównych misji, obowiązkowych do zaliczenia, jeśli chcemy bawić się dalej. Są one dość zróżnicowane i zdecydowanie ciekawsze niż czynności wykonywane przez większość „wolnego czasu”.
Przez „czas wolny” rozumiem godziny, w których Frank nie musi wypełniać misji, a których nie możemy przyspieszyć. Spacerując przez centrum handlowe, otrzymujemy komunikaty o uwięzionych w różnych miejscach ocalałych, co uruchamia szereg ograniczonych czasowo zadań pobocznych. Dotarcie do żywej osoby to jedynie połowa sukcesu, gdyż dopiero odprowadzenie ocalałego do kryjówki zalicza questa. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby zabrać ze sobą kilka osób, ale z tak ograniczonym SI towarzyszy prawdopodobieństwo, że ktoś się zatnie, zgubi bądź zginie, jest bardzo wysokie. Śmierć ocalałego kończy misję niepowodzeniem, tak samo jak niezaliczenie jej w wyznaczonym czasie.
Zgniłe ciała umarlaków obijamy masą rozrzuconych po lokacjach przedmiotów. Kije bejsbolowe, sztachety, gazrurki czy policyjne pałki to oręż, jakiego szukamy i pożądamy, ale częściej trzeba używać tego, co akurat jest pod ręką. Manekiny sklepowe, talerze, gwoździarki, ławki, kosze na śmieci oraz kosiarki do trawy to tylko ułamek tego, co możemy wykorzystać. Im dalej w las, tym ciekawsze pomysły twórców i większa rzeź, jakiej dopuszcza się Frank. Niestety wychodzi tutaj wiek gry, bo w 2016 roku ciężko przestawić się na toporne sterowanie, słabą detekcję kolizji i armię powolnych klonów.
Za wykonywanie zadań głównych i pobocznych otrzymujemy PP – odpowiednik punktów doświadczenia. Wbicie nowego poziomu daje wzrost statystyk w postaci zwiększenia zdrowia, nowych miejsc w ekwipunku czy siły uderzenia. Co pewien czas odblokowujemy też nowe umiejętności Franka, co przekłada się na jego mobilność, uniki i wachlarz dostępnych ciosów. Prosty, ale całkiem zgrabnie pomyślany system.
Remaster opiera się na podbiciu rozdzielczości do 1080p i wyświetlaniu w 60 klatkach na sekundę. I w zasadzie to tyle. Pokracznie poruszające się postaci – bez zmian, słabe tekstury – bez zmian, kanciaste krawędzie – bez zmian. Jest to pójście po linii najmniejszego oporu i nie liczcie na żadne nowości. 60 klatek nie ma tutaj żadnego znaczenia, bo zarówno Frank, jak i hordy nieumarłych poruszają się jak muchy w smole.
W odświeżonej wersji bez zmian pozostawiono system, który od początku sprawiał graczom problemy, głównie przez niefortunne nazewnictwo i brak wyjaśnienia. Otóż po śmierci mamy do wyboru załadowanie gry (load game), wyjście z gry (quit game) oraz coś co nazywa się save status and quit game. Wbrew pierwszemu wrażeniu, gra nie zapisze się w pobliżu ostatniego checkpointu, a po prostu zakończy naszą przygodę bez możliwości powrotu. Jedyna opcja to rozpoczęcie nowej gry z zachowanymi statystykami Franka. Zostają zdobyte poziomy doświadczenia, odblokowane umiejętności, zwiększone ilości slotów na przedmioty czy dopakowane zdrowie, ale trzeba przebijać się przez wszystkie wydarzenia od początku. Warto o tym pamiętać, bo mimo że grałem lata temu, wpadłem w tę samą pułapkę po ponad dwóch godzinach zabawy.
Czy warto wydać 79 złotych? Nie. Trudno w znaleźć coś wyjątkowego, czego nie widzieliśmy nigdzie indziej, a co uzasadni niemały wydatek za dziesięcioletnią grę. Gra jest nudna, powtarzalna, a w każdym kącie obok zombie czają się archaizmy. W grudniu Frank West powróci w z czasową wyłącznością na konsoli konkurencji, więc lepszym pomysłem będzie dorzucenie tej kwoty do skarbonki i sprawienie sobie prezentu na święta w 2017 roku.
Ocena - recenzja gry Dead Rising
Atuty
- Ostre rżnięcie piłą łańcuchową ciągle bawi
Wady
- 1080p/60fps nie robi żadnej różnicy
- Nuda
- Powtarzalność
Dead Rising jest jak zombie – lekko nadgniłe, mało inteligentne i wypada trzymać się od niego z daleka.
Przeczytaj również
Komentarze (20)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych