Recenzja: Drawn to Death (PS4)
Drawn to Death miało być czymś świeżym i oryginalnym od ojca serii Twisted Metal. I pewnie nawet tego nie wypróbowaliście, chociaż czeka nieodpłatnie w Plusie. Czy David Jaffe wciąż ma to „coś”?
Drawn to Death już na początku nie zachwycało swoją oprawą, a przejście z modelu free-to-play na produkcję, za którą trzeba zapłacić, nie napawało optymizmem. Zamiast nadziei, że wyeliminuje to mikrotransakcje, pierwsze na myśl przychodziło Sony krzyczące w nagłym olśnieniu „przecież nie damy darmówki w Plusie!”. Czas jednak wyrzucić uprzedzenia do kosza i zanurzyć się do świata szkolnych bazgrołów.
Wyobraźcie sobie znudzonego gimnazjalistę, który tworzy na marginesach zeszytów swoją radosną twórczość zwykłym długopisem. Teraz wyobraźcie sobie, że nie są to strony z samymi penisami, a rozmaite szkice dziwacznych postaci z wymyślną bronią do siania jak najbardziej efektownego chaosu. Koncepcja jest wyjątkowo ciekawa, ale już pierwszy pokaz rozgrywki pokazał marny poziom wczesnego PlayStation 2 i to nie uległo zmianie w finalnej wersji. Drawn to Death w ruchu wygląda znacznie gorzej niż na zrzutach głównie przez słabe animacje. Warstwa dźwiękowa zaś oddaje nam oldschoolowe brzmienia przywołujące na myśl stare odsłony gier z Tonym Hawkiem. I taki młodzieżowy kierunek pasuje tutaj tematycznie, tyle że wszystko nieskomplikowane i twórcy nie znali umiaru w obscenicznych żartach, które wypadły zwyczajnie żałośnie.
Sieciowe starcia dla czterech graczy nie mogą pochwalić się różnorodnością. Praktycznie wszystko, w co gramy, to deathmatch. No… z małym wyjątkiem w postaci trybu Organ Donor – po zabiciu przeciwnika należy zebrać jego serce (lub serca) i zdać w odpowiednim miejscu na mapie, co trwa dłuższą chwilę. Duże urozmaicenie po zabijaniu siebie nawzajem, zabijaniu siebie nawzajem w drużynach i zabijaniu siebie nawzajem na przestrzeni kilku rund. Tyle dobrze, że plansze są całkiem zróżnicowane i raz będziemy walczyć na terenie zamkniętej hurtowni, by kolejny mecz rozegrać w dużym i pełnym wysokich punktów mieście.
Drawn to Death najlepsze wrażenie robi wtedy, gdy spojrzymy na grupę bohaterów i bronie. Każda postać cechuje się dwoma atakami specjalnymi i jakąś umiejętnością. I tak Pani Rekin może ograniczyć czyjeś ruchy kotwicą czy po prostu rzucić we wroga takim kawałem żelaza, a Żołnierz przywoła drona bojowego, rażąc przy okazji z superbazooki… co nie znaczy, że zwykłe bronie nie dają rady! Obok shotgunów, snajperek i rewolwerów są tu np. wyrzutnie zwłok czy NES-owych kartridży (oczywiście podczas przeładowania trzeba przedmuchać każdy taki „nabój”), chociaż wszyscy i tak biegają z dwoma-trzema rodzajami giwer, bo reszta to raczej ciekawostki nienadające się do tak szybkiego tempa zabawy.
Na arenie może brać udział tylko czwórka graczy, toteż pasek życia nie mógł być za krótki. I o ile w walkach 1v1 możemy mówić o jakkolwiek strategicznym podejściu do zabawy, tak przy większej liczbie osób całość często ogranicza się do wykorzystania swojej umiejętności, zgonu od cudzej umiejętności i odrodzeniu się w gotowości do odpalenia własnej na nowo. Rozegrałem więcej potyczek tego rodzaju niżbym chciał i ostatecznie wszystko zależy do tego, na kogo trafimy.
Trafimy albo i nie, bo mimo że gra dostępna jest nieodpłatnie w Plusie, często był problem w uzbieraniu pełnej czteroosobowej ekipy, a to i tak po ponad minucie wyszukiwania. Nie dziwi mnie jednak mała popularność Drawn to Death. Ba, jestem pewien, że duża część aktywnych posiadaczy usługi PlayStation Plus nawet nie ściągnęła tego potworka, bo umówmy się – słaba oprawa i toaletowy humor nie zachęcają. Co więcej, po ściągnięciu gry, ta okazuje się dokładnie taka, jak się wydawało – brzydka i z żenującymi żartami. Do tego dochodzą mikrotransakcje pozwalające odblokować od razu wszystkie bronie czy zdobyć losowe skiny dla postaci. Gdyby nie Jaffe i jego nazwisko, nikt by nawet nie spojrzał w stronę takiego projektu.
Drawn to Death kojarzy mi się z prostym arcade’owym shooterem, w którego grało się na w pracowniach informatycznych na przerwach, bo nie było nic innego. Można pobiegać i postrzelać, ale o głębszej rozgrywce trzeba zapomnieć. Oprawa audiowizualna i obecność mikrotransakcji zniechęcają do tego stopnia, że nawet obecność w Plusie niezbyt ratuje serwery. Chwilę postrzelać można, szczególnie z ogarniętymi graczami, ale szkoda poświęcać na to więcej niż dwa wieczory.
Gra recenzowana była na PS4 Pro
Ocena - recenzja gry Drawn to Death
Atuty
- Prosty, arcade’owy system strzelania
- Zróżnicowani bohaterowie i bronie
Wady
- Balans umiejętności
- Nuda w trybach
- Oprawa audiowizualna
- Toaletowy humor niskich lotów
Można sobie postrzelać, ale nie szukajcie czegoś na dłużej. Niezbyt ładna, obsceniczna produkcja dla wyjątkowo znudzonych miłośników sieciowych strzelanek.
Przeczytaj również
Komentarze (9)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych