Recenzja: theHunter: Call of the Wild (PS4)
Raj dla oka i ucha – to pierwsze, co przychodzi mi do głowy, gdy pomyślę o theHunter: Call of the Wild. Zapierający dech w piersiach symulator myślistwa wyrywa graczy z codziennej szarej rzeczywistości i wrzuca ich wprost w objęcia Matki Natury. Pozwala napawać się do woli sielskim klimatem i malowniczymi pejzażami… lub zagłuszyć świergoty i porykiwania hukiem wystrzału.
Jakiś czas temu, podczas przeglądania listy darmowych gier dostępnych na Steamie, mój wzrok padł na theHunter Classic – grę przygotowana wspólnie przez Expansive Worlds i Avalanche Studios. Mimo że zazwyczaj stronię od wszelkiego typu symulatorów, perspektywa zabawienia się w myśliwego i tropienia dzikiej zwierzyny wydała mi się całkiem atrakcyjna. Zostałem jednak skutecznie odstraszony negatywnymi opiniami użytkowników, którzy narzekali na niemal całkowity brak zawartości dostępnej dla osób nieposiadających odpowiednich DLC. „Wytropiłeś zwierzę? Nie masz licencji? Nie postrzelasz…” Machnąłem więc ręką i po niedługim czasie zupełnie zapomniałem o tym tytule. Gdy na liście październikowych premier zobaczyłem theHunter: Call of the Wild, zainteresowanie powróciło. Gra miała pod każdym względem przewyższać swoją poprzedniczkę i przy jednorazowym zakupie oferować graczom pełen wachlarz możliwości. Do tego rozgrywka przyprawia o szybsze bicie serca i pochłania na naprawdę długie godziny.
Jeszcze jeden punkt widokowy… jeszcze tylko jeden jeleń czarnoogoniasty i kończę! – w ten sposób, zamiast oderwać się od gry po czterech godzinach, od konsoli odchodziłem po sześciu. Nie sposób oprzeć się urokowi, jaki roztaczają tereny obu dostępnych w grze rezerwatów. Ciężko się dziwić, bo fotorealistyczna oprawa graficzna i doskonałe audio przyprawiają o szczękopad. Jesienna aura przepełniająca Hirschfelden czy klimat amerykańskiego Layton Lake District? Nieważne, który wybierzemy najpierw. W każdym momencie możemy zdecydować się na szybką zmianę otoczenia i przenieść w odmienne rejony. Tereny, które twórcy z najwyższym kunsztem przygotowali dla graczy, są naprawdę rozległe. A przecież nie chodzi o to, by przebiec z jednego końca mapy do drugiego, ale o tropienie podążającej własnymi drogami zwierzyny.
Na początku rozgrywki do dyspozycji mamy sztucer, trochę naboi, dwa wabiki dźwiękowe, lornetkę oraz komórkę, za pośrednictwem której otrzymujemy kolejne zadania. Możemy się na nich skupić albo zupełnie je pominąć, ciesząc się nieskrępowanym przemierzaniem leśnych gęstwin w poszukiwaniu lokalnej fauny. Odszukiwanie kolejnych śladów jest tak wciągające, że zanim się obejrzałem, odblokowałem trofeum za znalezienie stu tropów jednego zwierzęcia. Deweloperzy zatroszczyli się o różnorodność obszarów, zwierząt, wyposażenia oraz aktywności. Jeśli męczy Was podążaniem za ciągle wymykającym się lisem, możecie obrać za cel dotarcie do punktu widokowego lub obozowiska, w którym odpoczniecie i uzupełnicie ekwipunek (pełnią one też funkcję punktów szybkiej podróży). Przy okazji wędrówki macie szansę natrafić na miejsca żerowania czy wodopoje, przy których o odpowiednich porach pojawiają się konkretne gatunki. Na terenie rezerwatów można też budować ambony myśliwskie i szukać różnorakich znajdziek. Za wszystko to (i oczywiście za każdą ustrzeloną i zebraną zwierzynę) jesteśmy nagradzani, choć trzeba przyznać, że przyrost pieniędzy i doświadczenia jest dość powolny.
Z biegiem czasu odblokowujemy kolejne elementy wyposażenia, które możemy następnie za zarobioną gotówkę nabyć na terenie obozowisk. Oczywiście jest to zależne od tego, jaką bronią posługujemy się najczęściej, czy używamy lornetki do wypatrzenia celu przed oddaniem strzału itd. Doświadczenie pozwala nam na rozwijanie drzewka cech i umiejętności, co przekłada się na nowe możliwości, pomagające nam topić lepiej, wabić skuteczniej i strzelać celniej.
Gra mogła być prawdziwym strzałem w dziesiątkę i przez moment o takiej właśnie ocenie myślałem. Jednak theHunter: Call of the Wild ma swoje grzeszki. Na średnio wygodny interfejs, w którym nierzadko musiałem nieźle poszperać, by dokopać się do interesujących mnie zakładek, mógłbym jeszcze przymknąć oko. Jednak takie sytuacje jak niewyjaśnione zniknięcie sarny ustrzelonej z odległości kilku kroków (na ziemi pozostała tylko ogromna plama krwi, wokół żadnych śladów ucieczki) potrafią na moment zepsuć zabawę. Niemałą niespodziankę potrafi też sprawić lornetka. Zdarza się, ze można przez nią zobaczyć własną dłoń trzymającą… a jakże, lornetkę. Momentami próba spojrzenia przez nią i jednoczesnego kucnięcia kończy się obróceniem postaci o 45 stopni. Nie pytajcie jak i dlaczego…
Mimo wspomnianych psikusów, theHunter: Call of the Wild jest jedną z najciekawszych produkcji, w jakie dane mi było ostatnimi czasy zagrać. Pod względem wizualnym jest to istne cudo, odgłosy natury stoją na najwyższym poziomie, a i grywalności nie można jej odmówić. Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić ją wszystkim, których nie zniechęca perspektywa cierpliwego skradania się, nasłuchiwania oraz wypatrywania w zaroślach, krzakach i szuwarach wystającego poroża lub ogona.
Ocena - recenzja gry theHunter: Call of the Wild
Atuty
- Fotorealistyczna grafika
- Różnorodność zwierząt i ich zachowań
- Mnogość wyposażenia
- Przejrzysty system tropienia
- Nagradza cierpliwość i wytrwałość
- Dodatkowe aktywności (punkty widokowe, znajdźki, zadania)
Wady
- Potrafiące zaburzyć immersję błędy
- Niecierpliwcy mogą odczuwać frustrację
theHunter: Call of the Wild jest pozycją, z którą zapoznać powinni się nie tylko fanatycy myślistwa, ale wszyscy, którzy szukają świeżego doświadczenia. Iluzja przemierzania rezerwatu łowieckiego jest naprawdę silna. Nic dziwnego, że przy celowaniu zdarza się wstrzymać oddech.
Przeczytaj również
Komentarze (25)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych