Recenzja: South Park: The Fractured but Whole (PS4)
South Park: Fractured but Whole było na szczycie mojej listy życzeń od pierwszej zapowiedzi. Wielokrotnie odsuwana premiera pozwalała jednak zwątpić w jakość finalnego produktu, który w końcu zagościł na mojej konsoli. Czy jest tak dobry jak poprzednik? Czy jest równie zabawny? A przede wszystkim – czy jest wart Waszych pieniędzy?
Dzieciaki z South Parku postanawiają stworzyć swoje własne superbohaterskie kinowe uniwersum, by po kilku nakręconych filmach zgarnąć miliony zielonych za prawa do marki. Cartman jak zwykle skłóca się z kolegami, efektem czego Kenny i kilka innych dzieciaków opuszcza grupę Szop i Przyjaciele, tworząc konkurencyjnych Kumpli Wolności. Wojna Bohaterów jest tylko kwestią czasu.
Do Szopa/Cartmana dołączamy jako Nowy Dzieciak i niezależnie od wybranego imienia, wśród kumpli będziemy funkcjonować jako Dekiel/Dupek, a świat pozna nas jako Pierdzącego Mściciela. Musicie bowiem wiedzieć, że fabuła zatacza kręgi dużo szersze niż zwykła kłótnia dzieciaków. Kto stoi za znikającymi z sąsiedztwa kotami, dla kogo pracują miejscowe rodziny mafijne i kim jest tajemnicza dziewczyna z tatuażem… penisa? Oto pytania, na jakie będziemy musieli znaleźć odpowiedź.
Gra została stworzona przy ścisłej współpracy z Treyem Parkerem i Mattem Stone’em oraz całą ekipą stojącą za serialem South Park, więc trudno o doświadczenie wierniejsze oryginałowi niż recenzowany tytuł. Wiąże się z tym specyficzne dla marki poczucie humoru. Bezkompromisowe i wulgarne żarty nie oszczędzają niczego i nikogo, więc czujcie się ostrzeżeni. Nie zabrakło problemów z tożsamością płciową dzieciaków, etnicznej dyskryminacji, Wielkiego Geja Ala (również jego Wielkiego Geja Kota), Pana Niewolnika i wstydliwych przedmiotów w nocnych szafkach rodziców.
Gagi fekalne, rasistowskie teksty i miliony wyzwisk są tutaj obecne w solidnych ilościach, jednak pierwsze skrzypce we Fractured but Whole gra bardziej uniwersalny humor. Najbardziej bawiło mnie pomysłowe obśmiewanie kina superbohaterskiego i Hollywood w ogóle. Same postacie to świetnie obmyślane kalki ulubionych herosów DC i Marvela. Człowiek Latawiec (Kyle) zmaga się ze swoją inną wersją z alternatywnego wszechświata, co w rzeczywistości oznacza jego natrętnego kuzyna, chcącego wyglądać i bawić się jak on. Doktor Timothy (poruszający się na wózku Timmy Burch) to oczywiście tutejsza wersja Profesora X, a najszybszym bohaterem jest schorowany i jąkający się Jimmy. Moje serce skradł jednak Kapitan Cukrzyca (Scott), który po zjedzeniu czegoś słodkiego staje się bezwzględnym połączeniem Bane’a oraz Hulka i tylko zastrzyk insuliny przywraca go do normalności. Rozbrajają też rozważania na temat nieudanych filmów DC czy wyższości Logana nad resztą filmów z X-Menami. Takie przykłady mógłbym mnożyć, ale nie warto psuć zabawy. Wyszło po prostu kapitalnie.
Eksploracja w dużej mierze przypomina Kijek Prawdy. Miasteczko South Park nie jest duże, a na początku możemy poruszać się wyłącznie po najbliższych ulicach. Dostęp do kolejnych części miasta odblokowujemy dzięki poznawanym sukcesywnie umiejętnościom i wykorzystując zdolności zjednywanych sobie dzieciaków. Co ciekawe, osławione pierdy mają większe znaczenie podczas eksploracji niż w walce. Korzystamy z nich przy rozwiązywaniu zagadek, a za sprawą specjalnie przygotowanego burito przepisu Morgana Freemana możemy nimi zakrzywiać czasoprzestrzeń, cofać i zatrzymywać czas, a nawet przywoływać bohatera z przeszłości.
Z walką związane są największe zmiany względem poprzednika. Banalnie prosty system turowy odszedł w niepamięć, ponieważ twórcy postanowili stworzyć coś bardziej oryginalnego. Wyszło z tego dość dziwne połączenie różnych gatunków RPG, które, o dziwo, jest całkiem zjadliwe. Areny są siatką złożoną z kilkunastu lub kilkudziesięciu pól, po których możemy się poruszać podczas swojej tury. Zakres ruchu ograniczają klasy postaci (tanki mają małe pole manewru, szybcy i zwinni są bardziej mobilni itp.), a w połączeniu ze zróżnicowanych zestawem ciosów pozwala to na bardziej taktyczne rozgrywanie pojedynków. Możemy nie tylko zaplanować osaczenie najmocniejszych przeciwników, ale też uniknąć ataków obszarowych sygnalizowanych na turę przed wykonaniem.
Walczymy z rozmaitymi przeciwnikami – od biorących udział w Wojnie Bohaterów rówieśników, przez atakujących smarkami oraz siuśkami szóstoklasistów, przekwitłe striptizerki, zamawianych przez Internet ninja i pijanych meneli, aż po katolickich księży, których atak specjalny to zmysłowy masaż ramion. Jest więc bardzo kontrowersyjnie, ale też niezwykle zabawnie, jeśli podejdziemy do tego bez zbędnych uprzedzeń. Różnorodność przeciwników to świetny dodatek do bardzo przyjemnego systemu walki i w ostatecznym rozrachunku całość robi o wiele lepsze wrażenie niż w poprzedniej odsłonie.
Rozwój postaci we Fractured but Whole jest prosty, ale w zupełności wystarcza. Wbijając nowy poziom, odblokowujemy miejsce na kolejny artefakt zwiększający statystyki. Artefakty zdobywamy w misjach, kupujemy w sklepach, a także tworzymy sami po znalezieniu odpowiedniego przepisu. Właściwości artefaktów wzmacniają niektóre cechy, osłabiając przy tym inne, więc wybór tych odpowiednich zależy od wybranej klasy postaci. Dostępnych klas jest dziesięć, a podczas gry będziemy mogli jednocześnie używać nawet czterech z nich.
Od czasu Kijka Prawdy twórcy nie musieli zbytnio pracować nad wyglądem kontynuacji. Gra zasilana silnikiem Snowdrop wygląda dokładnie tak jak serial i naprawdę to wszystko, czego nam potrzeba. Lepiej ułożono menusy, dodano więcej animacji ciosów i skrócono czasy wczytywania. W wersji przedpremierowej znalazło się jednak kilka głupich bugów, które nie wpływają na rozgrywkę, ale nie powinniśmy ich w ogóle widzieć. Niekiedy po nokaucie postać dalej stoi, by w kolejnej turze „przypomnieć” sobie, że powinna leżeć, i pada na ziemię. Sporadycznie paski zdrowia nieodpowiednio reagują na zadane obrażenia, a najdziwniejsza jest aktualizacja celów misji już po jej wykonaniu. Serio, po co po skończonej walce wyświetla się „nowy cel” nakazujący pokonać bossa, który już od trzech minut gryzie glebę…
Żadnych uwag nie mam za to do udźwiękowienia, ponieważ oryginalne głosy w wykonaniu aktorów pracujących przy serialu robią genialną robotę i zachwycają w każdym dialogu, nawet na najbardziej błahy temat. Radę dają również polskie napisy, ponieważ nie boją się używać wszelakich wulgaryzmów, a niektóre teksty zostały przetłumaczone z wybitnie artystycznymi wariacjami słów na k** i ch**. Zresztą już samo tłumaczenie tytułu gry sugerowało, że będzie bardzo dobrze (W tył ku akcji).
South Park: Fractured but Whole spełniło wszystkie moje oczekiwania. Gra jest pod każdym względem lepsza od Kijka Prawdy, które i tak było bardzo dobre. To kilkanaście godzin prawdziwej jazdy bez trzymanki (i cenzury!), okraszonej bezkompromisowym i jednocześnie inteligentnym humorem tak charakterystycznym dla Matta Stone’a i Treya Parkera. To po prostu kolejny odcinek serialu, który albo się kocha, albo nienawidzi.
Ocena - recenzja gry South Park: The Fractured But Whole
Atuty
- System walki
- Zróżnicowani przeciwnicy
- Humor, humor, humor!
- Polskie napisy
Wady
- Pomniejsze bugi
Genialna satyra współczesnego świata, świetna historia i fenomenalne poczucie humoru to cechy szczególne nowego South Parku.
Przeczytaj również
Komentarze (27)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych