Recenzja: Monster of the Deep: Final Fantasy XV (PS4/VR)
Monster of the Deep: Final Fantasy XV miało być VR-ową przygodą w świecie ostatniego Fajnala, dlatego twórcy wzięli najważniejszy element tej gry, po czym go odstawili i stworzyli… symulator wędkarstwa.
Monster of the Deep to bardzo specyficzna pozycja. Podczas gdy Bethesda Softworks przeniosło całego Skyrima na potrzeby wirtualnej rzeczywistości, a z Dooma zrobiło uproszczone bieganie po świecie (ale wciąż pozostawiając esencję gry, czyli brutalne zabijanie demonów), tutaj mamy do czynienia z… prostym symulatorem wędkarza. I randkową grą dla osób gustujących w chłopcach, z małymi skokami w bok, żeby popatrzeć się na cycki. Tak przynajmniej na grę patrzę ja – osoba, która zna serię Final Fantasy na wyrywki i nigdy nie pałała do niej specjalnym uczuciem.
Nasz bohater to fanatyk węd… w sumie nieistotne, kim jest nasza postać. To zupełny random tworzony w niepotrzebnie rozbudowanym kreatorze, którego widzimy jedynie wtedy, gdy skorzystamy z dziwacznej opcji zrobienia sobie selfiaka (a wtedy zdjęcie ozdabia nieruchoma, martwa twarz i dziwacznie powykręcane ręce). Tak czy inaczej, jesteśmy specjalnym rybakiem, który nie tylko łowi ryby, ale też poluje na wodne demony. I zanim przejdę do rozgrywki, muszę nawiązać do „fabuły”, bo to zdecydowanie coś wyjątkowego.
Historii jako takiej tutaj nie ma, musimy po prostu pokonać siedem misji polegających na złowieniu kilku ryb i walce z bossem. Zamiast opowieści mamy tutaj połów w towarzystwie Noctisa i jego ekipy. Chłopaków poznajemy pojedynczo i odniosłem wrażenie, że każdy chce mnie wyciągnąć na randkę. Są niepokojąco mili, ciągle nas chwalą i ogólnie czułem się jak bohaterka snu niedowartościowanej nastolatki. Do tego dochodzi naprawiająca nasze auto Cindy, która służy wyłącznie temu, żeby wciskać nam w twarz swój biust albo „przypadkowo” wypiąć tyłek – kilka razy, zawsze pod tym samym pretekstem. Ani jedna z tych postaci nie ma absolutnie żadnego wpływu na wydarzenia, służąc tylko do uśmiechania się do gracza i przyklaskiwania jego milczeniu.
Nie bez powodu zacząłem od bohatera i spotykanych postaci, bo tym gra stoi – interakcją ze światem Final Fantasy XV. Samo łowienie ryb jest proste – zarzucamy wędkę w jedno z wyznaczonych miejsc i czekamy, aż coś chwyci. Następnie kręcimy kołowrotkiem, ciągnąc czasem w lewo lub prawo, gdy wyskakuje odpowiednia ikonka. Co do walki z demonami, polega to na tym, że zamiast wędki dostajemy automatyczną kuszę i staramy się trafić do wodnego potwora, na końcu łowiąc go jak zwykłą rybę. Tak naprawdę jedynym urozmaiceniem jest odmienne zachowanie poszczególnych bossów, bo połów każdorazowo wygląda niemal identycznie. Chociaż z drugiej strony – czego się spodziewać po wędkowaniu?
Ale co ja o demonach gadam, jak ledwo ukleję potrafię z wody wyciągnąć. Niestety, chociaż proces łapania ryby nie sprawia trudności, tak samo zarzucenie wędki jest wyjątkowo problematyczne. Niezależnie, czy korzystamy z kontrolerów ruchowych PS Move czy z DualShocka 4, niemal zawsze przynęta ląduje zaraz przed nami albo dziesiątki kilometrów dalej, hen poza polem widzenia. Na Move’ie nauczyłem się zarzucać nieco lepiej poprzez wymach bokiem, ale za każdym razem była to udręka. Niezależnie od rodzaju wędki, kołowrotka czy typu żyłki (w rozpaczy próbowałem wszystkiego), dla mnie trafienie do celu wymagało każdorazowo kilku, a często nawet kilkunastu prób. Patrząc po Sieci, nie tylko ja się z tym męczyłem.
W opozycji stoi grafika. Mamy tu naprawdę piękne widoczki, nawet jak z bliska przyglądamy się fragmentom otoczenia czy modelom postaci. Wszystko chodzi w miarę płynnie, choć wypady na ryby nie trwają długo i dość często musimy oglądać ekrany wczytywania. Podczas ekranów wczytywania można porzucać sobie wędką, ale bądźmy szczerzy – czekanie z goglami VR na głowie okropnie się dłuży. Oprawa dźwiękowa również jest niczego sobie i istnieje nawet możliwość włączenia w dowolnym momencie utworów ze ścieżki dźwiękowej „piętnastki”. I to się chwali. Ale znów – to bardziej atrakcja dla fanów oryginału niż samodzielna zaleta gry.
Monster of the Deep to jest król PlayStation VR, jak zebra jest król dżungli – czyli żaden. To po prostu dziwaczna fanserwisowa produkcja. Obok średnio udanego łowienia ryb, wrzucono kilka stworków ze świata Final Fantasy i ekipę Noctisa, której celem życiowym jest nawiązanie z nami przyjaźni, a w międzyczasie jesteśmy atakowaniu prosto w twarz walorami Cindy, żeby zamaskować fakt, że chłopacy są dla nas nieco zbyt „mili”. Fajnie z bliska przyjrzeć się Chocobosowi czy któremuś ze znanych bohaterów FF XV, szczególnie przy tak dobrej oprawie graficznej, ale pamiętajcie, że właśnie to, a nie rozgrywka, jest tutaj daniem głównym.
Gra recenzowana była na PS4 Pro
Tytuł do recenzji dostarczyło nam Square Enix
Ocena - recenzja gry Monster of the Deep: Final Fantasy XV
Atuty
- Świetna oprawia audiowizualna
- Dużo smaczków dla fanów Final Fantasy XV…
Wady
- … ale to przerost formy nad treścią
- Problematyczne zarzucanie wędki
- Dość monotonne łowienie ryb
- Postacie zupełnie zbędne dla fabuły
Niepokojący symulator zawierania przyjaźni z Noctisem i jego kolegami. Zza biustu Cindy widać tam jakieś proste łowienie ryb czy strzelanie do morskich demonów, ale nie to jest tu najważniejsze.
Przeczytaj również
Komentarze (0)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych