Recenzja: Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom (PS4)
Założenie towarzyszące deweloperowi przy produkcji Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom było proste – ma być więcej, lepiej i przystępniej. "Dwójka" nie tylko miała osiągnąć sukces równy poprzedniczce, ale przede wszystkim go pobić. I faktycznie dostaliśmy grę większą i bardziej rozbudowaną. Gdzieś po drodze jednak zgubiono to, co jRPG-i wznosi na poziom świetności.
Żeby zrozumieć niedosyt, jaki pozostawiło u mnie Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom, trzeba przede wszystkim znać poprzednią część, która pojawiła się na PlayStation 3 i mnie zachwyciła (wystawiłem jej maksymalną notę). Poprzednia odsłona idealnie uderzyła w nostalgiczną nutę złotych lat gatunku jRPG ery 16- i 32-bitowców. Korzystając z nowych technologii, Ni no Kuni oferowało przepiękną grafikę wyglądającą jakby żywcem przeniesiono ją z animacji studia Ghibli. Nie każdemu się jednak pewne rozwiązania podobały. Krytykowano turową, a co za tym idzie – wolniejszą walkę oraz wyższy niż w wielu produkcjach poziom trudności. I to właśnie ukształtowało Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom.
Level-5 wraz z Bandai Namco, widząc zmiany na rynku gier, postanowiło znacząco rozbudować swoją produkcję, oferując ogrom dodatkowej zawartości i wydłużając tym samym czas, jaki trzeba poświęcić ich grze. I to nie jest nic złego, gdyż większa część elementów nowego tytułu nie męczy i stanowi sensowne uzupełnienie głównej osi rozgrywki, wpisując się w fabularne założenia. To, co grze zaszkodziło najbardziej, to decyzja numer dwa. "Tworzymy grę dla każdego" rzuca się w oczy już po kilku godzinach gry. Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom jest produkcją okropnie łatwą. Tak bardzo, że całość przechodzimy z marszu, nie poświęcając nawet chwili nad zastanawianiem się, jakiej taktyki użyć na bossa, czy nie zapuszczając się do lokacji pobocznych w celu wykonania paru misji i złapania punktów doświadczenia, które pozwolą podnieść poziom naszych postaci.
Zaraz zapytacie – jak niższy poziom trudności i przystępniejsza rozgrywka mogą mieć aż taki wpływ na grę? Uwierzcie – mogą. I nie chodzi mi tutaj o tzw. tryhardowanie i przekonywania, że jak grać, to tylko na ultra hardzie, a wszystko, co poniżej, to wstrętne casualostwo. Niski (a powiem nawet – zerowy) poziom trudności powoduje, że nic (poza wrodzoną ciekawością i manią robienia wszystkiego) nie zachęca, by zbaczać z głównej ścieżki. Przemy więc przed siebie, nie napotykając żadnych trudności po drodze. Od znużenia wyjątkowo miałką fabułą i denerwującym głównym bohaterem ratują przeplatające wątek fabularny misje strategiczne (tutaj nazwane po prostu Skirmishes) w których bawimy się z prostą mechaniką gier strategicznych. Całość zamykamy w około 30-40 godzin, po czym wracamy do świata wykonywać to, co nam zostało. Następnie przypominamy sobie, że walki nie dają jakiejkolwiek satysfakcji, gdyż większość czasu albo klepiemy przycisk ataku, albo biegamy w kółko, czekając aż nasza ekipa sobie poradzi z potworami. Przez całą grę zastanawiałem się też, po co mi w drużynie te małe dziwne stworki (nazwane tutaj Higgledies). Miały one nam pomagać w potyczkach, tworzyć dodatkowe możliwości. Ale gdyby ich zabrakło, to nawet byście tego nie zauważyli.
Patrząc na ocenę, po przeczytaniu kilku akapitów zastanawiacie się pewnie, dlaczego jest taka wysoka. Otóż Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom jest udaną grą, ale dużo brakuje jej do idealnej poprzedniczki. Niektóre nowości spokojnie dają radę. Weźmy ogrom zadań pobocznych. Część to co prawda zwykłe "przynieś, podaj, pozamiataj", ale nawet tutaj często wpleciono jakąś historię. Pobocznych aktywności do tego jest wyjątkowo dużo i niektóre ciągną się za nami całą grę. Dobrym przykładem jest Labirynt za tajemniczymi drzwiami, którego kolejne wcielenia są coraz trudniejsze, więc ostatnie zrobimy pod koniec gry. Co w nim robimy? Cel jest prosty - dotrzeć do ostatniego piętra. Po drodze czekają na nas rzadkie skarby, na końcu boss, a w międzyczasie rośnie licznik zagrożenia, który podnosi poziom trudności i tym samym - poziom przeciwników. Podobnie jest ze sporą grupą trudniejszych do pokonania potworów, które w grze funkcjonują jako skażone.
Do tego dochodzi najważniejszy – po poznawaniu fabuły – aspekt gry, czyli początkowa budowa i późniejsza rozbudowa zamku. Królestwo Evermore zaczyna od malutkiego zameczku, w którym urzęduje Evan i paru ludzi w kilku budynkach. Jednak wraz z postępami odblokowujemy kolejne osoby dołączające do naszego królestwa. Więcej ludzi daje większe możliwości, a ich zdolności specjalne pozwalają tworzyć wynalazki wpływające na funkcjonowanie królestwa oraz pomagające nam w pozostałych aspektach gry. Rzeczy do zbudowania i odkrycia jest tak dużo, że sam ten element rozgrywki przy zamyśle wymaksowania zajmie Wam przynajmniej 20, a nawet i 30 godzin. Wbrew pozorom, zarządzanie nie jest uproszczone i żeby wycisnąć maksimum, trzeba czasami się nabiegać za ważnymi postaciami, a potem odpowiedni ich rozdzielić.
Ku mojemu zaskoczeniu to, co w wielu grach mnie odrzuca, czyli poboczne aktywności, tutaj sprawiło, że spędziłem z grą prawie 50 godzin, zanim ją ukończyłem. Największa w tym wina – o czym pisałem już – miałkiej historii, która była pisana z myślą o 3-latkach. Wszystko zamyka się w tym, że młody niedoszły król Evan zostaje ofiarą przewrotu i traci królestwo, które miał przejąć po ojcu. Postanawia więc stworzyć nowe od zera i z pomocą towarzyszących mu postaci. No i ok, nie jest to jakoś wybitne, pomysł ten nawet dawał nadzieję na sensownie poprowadzoną historię, w której gdzieś tam w tle przewija się główny antagonista, z tym że kolejne wydarzenia są tak przewidywalne, tak prosto napisane, że wzruszałem tylko ramionami. Odwiedzamy kolejne nacje, które okazują się mieć swoje problemy (i które można zamknąć krótkim "kapitalizm jest zły, niech żyje równość wszystkich i wszystkiego"), po czym rozwiązujemy te problemy, niemożliwe staje się możliwe, a Evan poniekąd dorasta – tylko że nie. Tak jak na początku jest rozmemłaną kluchą, której głos doprowadza do szewskiej pasji, tak samo jest pod koniec. Zamiast użalania się, dostajemy formułki o miłości, przyjaźni, braterstwie i budowaniu królestwa idealnego, gdzie każdy będzie równy i szczęśliwy po wsze czasy. I nawet gdy scenarzysta postanowił w grę wpleść tzw. plot twist, to kończy się on po 10 minutach i całość da się skwitować "a teraz was zaskoczę! [...] jednak nie, żartowałem".
Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom zapamiętam jako tytuł, który podstawy swojego gatunku robi niezbyt dobrze, ale jednocześnie wszystko inne powoduje, że nie miałbym serca komuś odradzić tej produkcji. A jest to produkcja wyjątkowo dziwna. Wybiórczo podłożone dialogi sprawiają wrażenie, że gdzieś w połowie produkcji ktoś powiedział, że kasa na aktorów się skończyła i resztę robimy bez gadania. To już nawet lepiej by było zrobić grę w ogóle bez podłożonych głosów zamiast takiej pokracznej hybrydy.
Ni no Kuni 2 jest tytułem nad wyraz pięknym wizualnie. Ponownie mamy styl a'la Studio Ghibli, chociaż... tu również gra jest nierówna. Mapa świata zrobiona jest w prostym trójwymiarowym stylu i biegamy po niej wersjami chibi naszych postaci. Dlaczego tak? Nie mam bladego pojęcia, ale z tym jest dokładnie tak, jak z dialogami mówionymi, które przeplatają długie minuty ścian tekstu. Z daleka widać tutaj cięcia w budżecie. Muzyka? Świetna, choć obejmuje sporo recyklingu z poprzedniej odsłony, zwłaszcza jeśli chodzi o motyw przewodni, puszczany tu chyba w każdym wydaniu. To dziwna decyzja, bo gdy pojawiają się zupełnie nowe kompozycje, to brzmią niesamowicie dobrze i aż chce się przystanąć w mieście, by ich po prostu słuchać.
Ostatecznie Level-5 dostarczyło nam udaną grę, która spodoba się przede wszystkim ludziom nielubiącym jRPG-ów. Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom jest przesadnie łatwe i ma niesamowicie prostą, przystępną fabułę, z której zadowolone będą kilkuletnie dzieci. Całość jest banalna, kolorowa i prosta w obsłudze. Co z tego, że deweloper zadbał o spore możliwości konfiguracji systemów gry, skoro nawet nie musimy do nich zaglądać. Fani pierwszej odsłoni Ni no Kuni poczują się zawiedzeni. Osoby podchodzące do serii pierwszy raz mogą poczuć się wręcz przeciwnie.
Gra recenzowana była na PS4 Pro
Kod do recenzji dostarczyła firma Cenega Polska – dystrybutor gry w Polsce.
Ocena - recenzja gry Ni no Kuni II: Revenant Kingdom
Atuty
- Ogrom rzeczy do zrobienia
- Większość zawartości się nie nudzi
- Oprawa wizualna
- Ścieżka dźwiękowa (mimo sporego recyklingu)
Wady
- Wybiórczy dubbing postaci
- Zerowy poziom trudności
- Naiwna fabuła i męcząca postać Evana
Ni no Kuni 2: Revenant Kingdom tak bardzo rozpędziło się w rozrastaniu, by oddać nam jak najwięcej zawartości, że zapomniało, co czyni z jRPG-a dobrą grą. Niestety, jest gorzej niż w "jedynce" na PS3.
Przeczytaj również
Komentarze (19)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych