Call of Duty: Black Ops 4 - recenzja gry. Jak pudełko czekoladek
Świat oszalał. Fortnite zmienił całą branżę. Do tego stopnia, by wpłynąć na jeden z najbardziej stałych jej elementów - Call of Duty. Co roku wszakże dostajemy od Activision dawkę rozrywki na bezpiecznym do przyswojenia poziomie. Niczym glukoza w czekoladzie. W tym roku zaszły jednak poważne zmiany. Czy poszły we właściwym kierunku?
Informacja o braku kampanii fabularnej dla jednego gracza w imię implementacji trybu battle royale była w pewnym sensie szokiem dla fanów. To największe odstępstwo od znanej formuły serii od czasów… w zasadzie od początku jej istnienia. Odważne postawienie na multiplayer to posunięcie w stylu “wóz albo przewóz”, ale jak zapewnia Treyarch - podparte konkretnymi liczbami odnośnie zaangażowania graczy w różne tryby. W Black Ops 4 jesteśmy więc już w zupełnie innej rzeczywistości niż w zeszłorocznym World War II. To jednak tylko pozorne uczucie…
Przede wszystkim Treyarch postanowiło zostawić pewien "ochłap" prawdziwego kontekstu fabularnego, który znajdziemy w okienku o nazwie “Specialist HQ”. Możemy w nim przeczytać dossier każdego z dostępnych w trybie multiplayer Specjalistów oraz odtworzyć film nakreślający nieco jego historię. To krótkie “etiudki” przypominające nieco formą filmiki postaci z Tekkenów. W połączeniu z prologiem stanowią dość ciekawy kontekst zaskakująco powiązany z rodziną znanego fanom Black Opsów Alexa Masona i wprowadzający nas do wydarzeń z poprzednika, czyli Black Ops 3. Szkoda tylko, że jest tego za mało i zostawia spory niedosyt. Na “pocieszenie” mamy jeszcze możliwość rozegrania misji pilotażowej dla każdego Specjalisty, która przybliża jego umiejętności. To całkowite podstawy, które szybciej przyswoimy w trakcie jednego, dwóch meczów PvP. Dodatkowo rozegramy jeden symulowany mecz multi (graczy zastępują dość tępe boty) w wybranym dla danego Specjalisty trybie i mapie. Dodatek ten, choć zapewne przydatny absolutnym nowicjuszom, jest totalnie zbędny dla większości graczy.
Jedna setna sekundy
To zaskakujące, ale w pewnych kwestiach BO 4 to właśnie powrót do korzeni. Jako wielki fan multiplayera w Black Ops 3 czułem tu wielki powrót do klasyki z jeszcze wcześniejszych części podserii przygotowywanej od lat przez Treyarch. Oczywiście decydujący jest tu odwrót od sposobu poruszania z “trójki” i bardziej przyziemny sposób prowadzenia walki. Poszczególne elementy uzbrojenia również zdają się bardziej stonowane względem poprzedniego BO i jedynie pozostawienie idei Specjalistów zdaje się urozmaicać gameplay. Trzeba przyznać, że specjaliści są teraz zdecydowanie lepiej przygotowani pod kątem kooperacyjnej rozgrywki, oferując specjalne oraz dodatkowe umiejętności, które w wielu sytuacjach pomagają innym członkom drużyny lub ułatwiają kontrolę otoczenia.
Ich szczególną rolę widać w zasadzie w każdym drużynowym meczu nie będącym zwykłym Deathmatchem. Takie bajery jak drut kolczasty Nomada czy nadajnik Seraph pozwalający na odradzanie kumpli z zespołu w konkretnym punkcie, to rzeczy mające czasem ogromny wpływ na przebieg rozgrywki. W połączeniu z nowymi trybami jak choćby Control (gdzie w ustalonym czasie i przed utratą wszystkich punktów odrodzenia musimy przejąć lub obronić dwa punkty na mapie) wymusza to nieco inny rytm gry, bardziej taktyczny i przemyślany. Jednym z kolejnych nowych trybów jest zresztą Heist polegający na dotarciu drużyny do torby z pieniędzmi przed przeciwnikami oraz skutecznym dostarczeniu jej do strefy ekstrakcji. Rzecz w tym, że wszyscy startują tylko z pistoletem (pukawki, sprzęt i perki kupujemy za zdobyte punkty pomiędzy rundami) i jednym tylko życiem. Jesteśmy więc tak dobrzy, jak dobra jest cała nasza drużyna oraz skuteczność we współpracy. Ten paradygmat odnosi się zresztą do wszystkich aspektów nowego Call of Duty, do czego zresztą wrócimy.
Mimo to, klasyczne i frenetyczne CoD wciąż tu jest i wciąż w wybranych trybach sprawdza się bardzo dobrze. To jest to typowe uczucie, kiedy wiesz, że musisz być o jedną setną sekundy lepszy od Twojego przeciwnika, w innym przypadku będziesz wąchał kwiatki od spodu. To rzecz, która cementuje Black Ops 4 z każdym innym Call of Duty i twórcy słusznie nie mieszają z tą formułą, niezależnie więc od trybu walczysz i zabijasz szybko. Bardzo szybko. Nie zmienia tego specjalnie nawet fakt, że teraz aby się wyleczyć, trzeba używać apteczki. Wprawdzie wymusza to nieco bardziej uważną grę, ale tu wciąż ginie się szybciej niż w wielu innych grach multiplayer i rzeczona apteczka nie ma aż tak wielkiego wpływu na odbiór gry, jak mogłoby się wydawać. Grając w multi, czułem się więc jak za dawnych lat, jeszcze z czasów BO 2. W dobrej zabawie pomagały też bardzo dobrze zaprojektowane i przemyślane mapy, zresztą jak w większości gier z serii Call of Duty. Jednoczenie bardziej kooperacyjny charakter Specjalistów sprawiał, że do tej wybuchowej mieszanki dodano szczyptę taktyki. Wciąż jednak musisz umieć ją implementować pomiędzy jednym naciśnięciem spustu a drugim.
Niestety z oczywistych względów (testowanie gry przed premierą na ustawionych pod tym kątem serwerach) trudno stwierdzić, czy Black Ops 4 po premierze będą trapiły podobne sieciowe problemy, jak to miało miejsce w przypadku World War II.
Adrenalina i nostalgia
Zupełnie inne wrażenia z rozgrywki płyną w Blackout, czyli lokalnej wersji Battle Royale. Mecze możemy rozgrywać w wersji dla samotnych wilków (Solo), w parach (Dual) lub czwórkach (Quad). I tu znów wraca wspomniany kooperacyjny paradygmat, bowiem najlepsze wrażenia z Blackouta płyną właśnie z czteroosobowej współpracy.
Nie uprzedzajmy jednak faktów - Blackout to przede wszystkim całkowite novum dla świata Call of Duty, choć niestety nie robi tego w zbyt elegancki sposób, bowiem jako tryb battle royale nie sili się zbytnio, by odróżniać się od konkurencji. Niemal wszystkie elementy składowe formuły zostały zaczerpnięte wprost z PUBG-a. Jedna wielka mapa, maksymalnie do 100 śmiałków chcących zgarnąć pierwsze miejsce, lobby przed rozgrywką, lądowanie w wybranym punkcie, wreszcie zbieranie sprzętu i kombinowanie, by dotrzeć do zmniejszającej się co jakiś czas strefy i pozostać ostatnim żywym graczem (lub drużyną) na mapie. Nie ma absolutnie nic nowego w Blackoucie, czego nie widzielibyśmy u konkurencji i niewprawne oko widziałoby tu moda do PUBG-a, tyle że w wersji wyłącznie FPP.
Na szczęście to złudzenie i Blackouta ratuje fakt, że to wciąż Call of Duty pełną gębą, z charakterystycznym feelingiem płynącym ze strzelania. Zresztą to doświadczenie o wiele bardziej dopracowane pod względem technicznym niż PUBG i po prostu świetnie się w to gra! Ponownie, najwięcej emocji płynie z drużynowego grania i wspólnego osłaniania tyłków. Epickie powroty, polowania, przyczajki czy ucieczki to chleb powszedni w tym trybie. Nic nowego w Battle Royale, ale dla fanów CoD-a to zupełnie nowy sposób czerpania przyjemności ze swojej ulubionej gry. Zresztą to właśnie oni, hardkorowi fani serii docenią liczne odniesienia do poprzednich Black Opsów poukrywanych na świetnej skądinąd, gigantycznej mapie. Ba! Niektóre lokacje są wręcz wyciągnięte wprost z pewnych klasycznych multiplayerowych aren lub z trybu Zombie. Nie tylko walczy się więc na nich doskonale, ale i nostalgia pobudza serducho do szybszego bicia. Ponadto na zapaleńców czekają specjalne przedmioty uaktywniające z kolei szereg wyzwań. Ukończenie ich w trakcie jednej sesji nagradzane jest odblokowaniem konkretnej postaci z serii Black Ops, która dostępna będzie do wyboru w Blackout. To miły dodatek do naprawdę dobrego, choć kompletnie nieodkrywczego trybu.
Szał nieumarłych ciał
Najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Podczas gdy w klasycznym multiplayerze oraz Blackoucie Black Ops 4 trzyma się sprawdzonych (przez siebie lub innych) rozwiązań, tak w Zombie idzie na całego. W zestawie “startowym” na premierę dostajemy aż 3 scenariusze (mapy) plus jeden bonusowy idący wraz z edycją cyfrową deluxe bądź wyższą. Dwa z nich są nowe, podczas gdy trzeci i wspomniany bonusowy to doskonale wykonane przeróbki map znanych z poprzednich części. Ale nie tylko o grubość zestawu tu chodzi, ale przede wszystkim o jakość...
Dwie nowe lokacje to również nowa linia fabularna (Chaos) z nowymi bohaterami i nowym wątkiem fabularnym. IX zabiera nas do rzymskiego koloseum, gdzie mierzymy się nie tylko z nieumarłymi, ale i tygrysami, wielkimi czempionami czy mutantami. Arena jest symetryczna, dwupoziomowa i ma dużo otwartych przestrzeni, przez co jest idealna dla początkujących. Jednocześnie zawiera całą masę sekretów i easter eggów do odkrycia, ukrytych przejść oraz pobocznych misji czy wyzwań. Zresztą to samo dotyczy pokładu Titanica, na którym lądujemy w scenariuszu Voyage of Despair. Mapa wygląda wręcz epicko (gra rozpoczyna się od efektownego uderzenia okrętu w górę lodową) i ze swoimi wąskimi przesmykami o wiele bardziej wymagająca niż IX. Dwie klasyczne lokacje przenoszą nas z kolei z powrotem do linii fabularnej Aether, jednak nie są po prostu odświeżonymi graficznie lokacjami z poprzednich Black Opsów. Zmieniły się niektóre przejścia i mechaniki, przez co ich odkrywanie to zupełnie nowa zabawa.
Dużo zabawy jest też z odkrywaniem zmienionego i rozbudowanego systemu tworzenia klas, z perkami, specjalnymi atakami, Eliksirami do użycia dającymi różne efekty czy Talizmanami będącymi działającym przez cały mecz pasywnym ulepszeniem. Wracają też znane z poprzedników bronie Pack-a-Punch czy automaty GobbleGum (specjalne ołtarze w linii fabularnej Chaos). Niestety wspomniane Eliksiry oraz Talizmany zdają się mocno zachęcać do mikrotransakcji. Podzielone są na kategorie rzadkości, z czego jedynie pierwszej z nich możemy używać nieskończoną ilość razy, podczas gdy rzadsze zdobędziemy otwierając w zakładce "Laboratory" paczki z losowymi przedmiotami. Można je zdobywać za punkty uzyskane w trakcie rozgrywki, ale jak się pewnie domyślacie - wpadają one w nasze ręce dość rzadko.
Warto też wspomnieć o nowym trybie zabawy z zombiakami, a mianowicie Rush, który kompletnie zmienia zasady rozgrywki i dodaje do tego niezależny system punktacji dla czterech graczy. Wszystko dzieje się w tym trybie szybciej, a na dokładkę oprócz stałej i wspólnej walki o przetrwanie, jednocześnie rywalizujemy z kumplami o najlepszy wynik, podbierając sobie oręż oraz nieumarłych do ubicia. W trakcie testowania Black Ops 4 to właśnie w Zombie spędziłem z czterema towarzyszami najwięcej czasu. Świadczy to tylko o wielkim potencjale tego trybu, którego - pomimo naprawdę mocnej eksploatacji - nie odkryliśmy nawet w ułamku procenta.
Pudełko czekoladek
Black Ops 4 - jak mogliście przeczytać powyżej - to żaden przełom w serii, nawet pomimo pozbycia się trybu kampanii oraz implementacji battle royale. Wręcz przeciwnie - to bardzo znajoma formuła zapakowana w jedno względnie ładne (oprawa jest bardzo nierówna, choć mapa do trybu Blackout potrafi wyglądać momentami bardzo ładnie, zaś najwięcej fajerwerków uświadczymy w Zombie) pudełko. Nawet więcej. To pudełko czekoladek z kilkoma rodzajami nadzienia. Znasz smak ich wszystkich bardzo dobrze, bo jadłeś je już nie raz. Mimo to otwierasz je i wcinasz czekoladkę za czekoladką. Jak mały dzieciak wmawiasz sobie “jeszcze tylko jedna i jeszcze jedna” jednak nie potrafisz przestać. Takie jest właśnie nowe Call of Duty. Znane, a jednak uzależniające...
Ocena - recenzja gry Call of Duty: Black Ops 4
Atuty
- wciąż świetny gameplay
- jeden z najlepszych trybów Zombie w historii serii
- większy nacisk na kooperację
- doskonałe mapy
- w Blackout gra się naprawdę świetnie...
Wady
- ... choć tryb nie wyróżnia się niczym na tle konkurencji
- uczucie odtwórczości w klasycznym multiplayerze
- misje ze Specialist HQ nie zastąpią pełnoprawnej kampanii
Call of Duty: Black Ops 4 wbrew pozorom nie wyróżnia się niczym przesadnie przełomowym, bowiem nawet tryb battle royale został u kogoś podpatrzony. Jednocześnie nie da się znów z czystym sumieniem oderwać od rozgrywki i skupić na czymkolwiek innym. CoD nadal uzależnia!
Graliśmy na:
PS4
Przeczytaj również
Komentarze (176)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych