Star Wars Jedi: Upadły zakon – recenzja gry. Respawn poczuło otaczającą ich Moc

Star Wars Jedi: Upadły zakon – recenzja gry. Respawn poczuło otaczającą ich Moc

Wojciech Gruszczyk | 16.11.2019, 02:14

Uniwersum Gwiezdnych wojen przeżywa renesans. Widzowie oglądają zarabiające fortunę filmy, gdzieś tam wciąż kiełkują pomysły na nową sagę, właśnie zadebiutował świetnie rokujący serial i w całym tym gąszczu sukcesów brakowało jednego – przepełnionych Mocą gier. Na szczęście wydawca powierzył uniwersum Midasom z Respawn. Twórcy obłędnych Tytanów, kapitalnego Apexa, dotknęli serię Star Wars i dokonali prawdziwego cudu.

Czy gry muszą wymyślać koło na nowo? Rozpocznę ten tekst takim nietypowym pytaniem, które jednak dręczy mnie od blisko tygodnia. W tym czasie miałem okazję zanurzać się w odmętach kolejnego dziecka Respawn Entertainment i z każdą kolejną godziną rozważałem, czy przyjęta przez deweloperów koncepcja sprawdzi się wśród szerokiego grona odbiorców. Tylko globalny sukces pozwoli deweloperom na rozwinięcie pomysłów, które potrzebują jeszcze odpowiednich szlifów, ale mogę to napisać z pełnym poszanowaniem mojej miłości do serii Titanfall – niech Respawn zapomina o Tytanach. Nie czas i miejsce na kolejny shooter, gdy można stworzyć coś jeszcze lepszego od właśnie omawianego tytułu. Na postawione na początku tego akapitu pytanie nie jestem jeszcze w stanie odpowiedzieć, choć mogę już teraz potwierdzić jedno: Star Wars Jedi: Upadły zakon to ukłon w stronę fanów Gwiezdnych wojen, którzy po nocach zagrywają się w kolejne części Dark Souls, by kładąc dzieci do snu marzyć o kolejnych przygodach Nathana Drake'a... A gdzieś jeszcze w tym całym gąszczu pożyczonych elementów, przejawia się rasowa metroidvania ze swoimi wszystkimi atutami i bolączkami. Jest Moc.

Dalsza część tekstu pod wideo

Star Wars Jedi: Upadły zakon – recenzja gry. Respawn poczuło otaczającą ich Moc

„Dwóch zawsze ich jest. Nie mniej, nie więcej. Mistrz i uczeń”

Respawn Entertainment stanęło przed niezwykłe trudnym zadaniem. Miliony graczy z całego świata z bólem serca opłakiwało Star Wars 1313, by później mieć nadzieję, że Amy Hennig, scenarzystka Uncharted, przywróci blask wielkiemu uniwersum. Obie gry trafiły do piachu i to właśnie twórcy Titanfall wyszli z cienia opowiadając historię o odbudowie Zakonu Jedi. Historia Star Wars Jedi: Upadły zakon rozgrywa się po wydarzeniach z trzeciego epizodu Star Wars, a dokładnie w momencie, gdy trwają krwawe żniwa zapoczątkowane przez Imperatora Palpatine, który za sprawą Rozkazu 66 zapoczątkował wielką czystkę wszystkich osób dzierżących w sobie prawdziwą Moc. Jedi giną jeden po drugi, umierają najpotężniejsi mistrzowie, a w tym chaosie przepełnionym okrucieństwem musi odnaleźć się główny bohater historii. Cal Kestis jest jednym z młodych padawanów, który w obliczu zagrożenia postanowił ukryć się na planecie Bracca i wtapiając się w tłum złomiarzy, kontynuować pracę unikając kłopotów. Protagonista jednak szybko przekona się, że nawet w tak odległym miejscu nie jest bezpieczny, a przez jedno niefortunne zachowanie rozpoczyna swoją wielką ucieczkę, która po chwili przerodzi się w interesującą przygodę. Nie wchodząc za daleko w czeluści szczegółów mogę jedynie wspomnieć, że Cal otrzymał zadanie odnalezienia tajnych informacji dotyczących osób, w których drzemie Moc. Gdzieś po całej galaktyce rozsiane są dzieci mające potencjał na prawdziwych Jedi i to właśnie za sprawą misji musimy odnaleźć szczegółowe dane, by rozpocząć odbudowywanie zakonu. Cal nie jest w całej tej przygodzie osamotniony, ponieważ na początku historii napotyka Cerę Jundę, byłą Jedi, która przez Rozkaz 66 wyrzekła się swojej Mocy, musi się ukrywać, ale wierzy, że jest w stanie pomóc zakonowi i rozpoczyna walkę o lepsze czasy dla tych niegdyś potężnych wojowników. Jej wiernym współtowarzyszem niedoli jest Greez Dritus, kapitan statku Modliszka, który pomaga grupie przedostać się pomiędzy większymi terenami. Ta trójka podejmuje się wyjątkowo trudnego zadania, które ma jednak w sobie odpowiedni charakter, by przykuć do ekranu na około 20 godzin.

Historia z pozoru nie jest specjalnie rozbudowana, bo już na początku otrzymujemy konkretny cel do zrealizowania, ale scenarzyści z Respawn nie zawiedli w odpowiedni sposób budując nie tyle opowieść, co same postacie. Cal Kestis szybko musi wziąć odpowiedzialność w swoje ręce i choć początkowo brakowało mi może 2 godzin na lepsze zarysowanie jego przeszłości, to jednak heros szybko przekonał mnie do siebie kilkoma decyzjami. Facet tak naprawdę nie ma czasu na rozgrzewkę, bo od początku musi uciekać przed Drugą Siostrą – potężną łowczynią Jedi. Tutaj nawet jej historia zostanie w ciekawy sposób przedstawiona i dobrze łączy się z głównym wątkiem historii. Deweloperom udało się w tym wypadku jedno – przedstawili opowieść, w której prawdziwie namacalny jest ból osób walczących o przetrwanie. Cal przez traumatyczne wydarzenia odciął się od Mocy, dopiero z biegiem czasu powracają mu wspomnienia i tym samym może władać kolejnymi zdolnościami. Podobną sytuację widzimy w przypadku Cery, która również zapłaciła ogromną cenę. W kilku momentach błyszczy także Cameron Monaghan – to właśnie on wciela się w głównego bohatera. Aktora możecie kojarzyć z seriali „Shameless” oraz „Gotham”, a w najnowszych Gwiezdnych wojnach Amerykanin nie zawodzi. Nie byłem przekonany do jego angażu w produkcji Respawn i choć trudno tutaj mówić o wybitnej roli, aktor nie przeszkadza i nie męczy – a w dzisiejszych czasach jest to już mały wyczyn.

Scenarzyści z Repsawn nie byliby sobą, gdyby nie zadbali o kilka mniej lub bardziej zaskakujących zwrotów akcji i w Star Wars Jedi: Upadły zakon potrafią miło zaskoczyć. Wszystko w granicach rozsądku i z pewną podejrzliwością – bo przynajmniej jeden wątek można łatwo przewidzieć – ale od początku do końca wydarzenia obserwuje się z przyjemnością. Jest to możliwe przez jeden, niezbędny w tym wypadku element: gra kipi klimatem Gwiezdnych wojen. Twórcom udało się coś, czego się nie spodziewałem, ale ta produkcja została naprawdę w genialny sposób zakorzeniona w świecie George'a Lucasa – od pierwszej godziny mamy okazję podróżować po kolejnych planetach, spotykamy charakterystyczne postacie, walczymy z kolejnymi przeciwnikami, a to wszystko przeładowane jest atmosferą Star Wars. Twórcom udało się zarysować różnorodne miejscówki przepełnione dosłownie obłędnymi widokami, które są żywcem wyciągnięte z kart komiksów, filmów lub naszej wyobraźni. Zniszczone wraki, naszpikowane bestiami zbocza gór, groźni przeciwnicy – natraficie w produkcji na wiele momentów, przez które Wasze spragnione Mocy wewnętrzne Jedi zawyją z rozkoszy, bo pod względem wizualno-dźwiękowym otrzymujemy od Respawn dosłowną petardę. Tytuł charakteryzuje się przy tym fantastyczną oprawą – to zdecydowanie najpiękniejsza gra z uniwersum Gwiezdnych wojen. Pamiętajcie tylko o włączeniu tytułu na odpowiednim telewizorze, bo HDR jest w Upadłym zakonie nie tylko wizualną ucztą, ale potrafi także pomóc w dostrzeżeniu odpowiedniej drogi – twórcy kapitalnie bawią się neonami i potrafią za ich pomocą wskazać ścieżkę. Brawa należą się także dźwiękowcom, którzy poprzez kilku utworów potrafią położyć na łopatki entuzjastów świata przedstawionego, by po chwili zaserwować kilka unikalnych dla serii i przyjemnym dla ucha dźwięków – odbijanie pocisków z blasterów za pomocą miecza świetlnego nie tylko wygląda, ale jednocześnie brzmi rewelacyjnie. Udźwiękowienie produkcji prezentuje tak wysoki poziom, że podczas rozgrywki dwukrotnie szukałem informacji dotyczących współpracy pomiędzy Respawn a DICE – dotychczas tylko Szwedzi potrafili zaoferować taki poziom realistycznych odgłosów. Pewną ciekawostką jest również pełny, polski dubbing, który wypada poprawnie na tyle, że nie miałem ochoty zmieniać głosów podczas rozgrywki. Deweloperzy nie zawiedli także pod względem optymalizacji – ogrywałem tytuł na PlayStation 4 Pro i nie natrafiłem na większe problemy, a znajomy miał okazję ukończyć grę na zwykłym PS4 i również nie spotkał się z niedogodnościami. Studio znalazło nawet czas na przygotowanie trybów rozgrywki – możemy skupić się na jakości obrazu lub płynności.

Star Wars Jedi: Upadły zakon – recenzja gry. Respawn poczuło otaczającą ich Moc

„Nie próbuj, rób albo nie rób, nie ma próbowania” 

Opowieść serwowana przez Respawn Entertainment ma pewne ograniczenia wynikające z przyjętej rozgrywki. Twórcy przygotowali w pełni liniową historię, podczas której cały czas jesteśmy trzymani za rączkę i chociaż wydarzenia rozgrywają się na kilku sporej wielkości planetach, które skrywają wiele sekretów, to jednak główny wątek ma swoje z góry założone ramy. Opowieść ma też swoje uciążliwe elementy przez założenia kojarzone z gatunkiem metroidvanii – każda z planet jest przepełniona dróżkami, skrótami do odkrycia i początkowo niedostępnymi etapami. Bohater przez swoją przygodę odblokowuje wspomnienia z dzieciństwa i tym samym otrzymuje dostęp do kolejnych wcześniej zapomnianych zdolności, które pozwalają dostać się do wcześniej niedostępnego etapu. Na początku Cal przypomina sobie jeden ze swoich treningów i po chwili niczym bohater Titanfall biegnie po ścianie znajdującej się po prawej stronie, później przeskakuje na sąsiadujący po lewej kawałek bloku, by w ostateczności z gracją bohaterów Marvela wylądować na ziemi. W pewnym etapie możemy niczym rasowy Jedi niszczyć wyznaczone, nakruszone ściany i tym samym utorować sobie drogę do nowych miejscówek, a nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, gdy wspomnę o Mocy przyciągania obiektów – za pomocą tego skilla łapiemy przykładowo oddaloną lianę, by móc wskoczyć na kolejną ściankę, później wylądować na kawałku muru, gdzie używamy spowolnienia na wielkiej ruszającej się kładce – dopiero w tym momencie stajemy w wyznaczonym miejscu. Moc ma jeszcze jedno wielkie znaczenie: z jej wykorzystaniem mamy okazję rozwiązywać zagadki środowiskowe. Twórcy wrzucają graczy do dużych lokacji, w których naszym zadaniem jest rozwiązanie łamigłówki i właśnie za pomocą odpychanie, przyciągania lub innych zdolności rozwiązujemy problem. Podczas rozgrywki zapachniało mi to odrobinę ostatnimi przygodami Lary Croft, ale w przygodzie Respawn wszystko jest przeładowane potężnymi możliwościami głównego bohatera.

Motyw metroidvanii rozwija także bardzo mocno BD-1 – jest to mały droid, którego spotykamy na samym początku wydarzeń. Maszyna otrzymuje od Cala nowe części i może przykładowo przeciążyć komputer, hakować sondy lub zostać użyta do zjeżdżania po linkach. Wszystkie te elementy wpływają na naszą eksplorację i zmuszają do powrotów. Deweloperzy zgrabnie obracają wydarzeniami w taki sposób, by zmusić gracza do ponownego biegania po wcześniej odwiedzanych lokacjach, ale nawet w takiej sytuacji backtracking jest wyczuwalny i od pewnego momentu odrobinę uciążliwy. To też właśnie w tym miejscu pojawia się największy problem Star Wars Jedi: Upadły zakon – eksploracji brakuje czasami dopracowania. Zdecydowanie za często miałem wrażenie, że bohater powinien sprawniej skoczyć na ścianę, chwycić się wystającego murku lub znacznie lepiej wylądować na śliskiej powierzchni. Twórcy systematycznie przerywają rozgrywkę sporej wielkości miejscami przeładowanymi eksploracją i do pewnego momentu miałem uczucie, że Cal powinien uważniej słuchać lub przynajmniej szybciej chwytać się murów. Gra w tym momencie przypomina serię Uncharted, bo Kestis niczym Drake wykorzystuje swoje możliwości, wspina się po ścianach, skacze po głazach, buja się za pomocą lian, ale w całym tym szaleństwie brakuje jednego – dopieszczenia. Jeszcze długo będę wspominał jeden z fragmentów, podczas których Cal musi wykonać z pozoru proste zadanie: przeskoczyć z liny na linę, wylądować na śliskiej powierzchni, by niczym bobsleista przemknąć po fragmencie śliskiej podłogi i na końcu wskoczyć na część ściany łapiąc się wyznaczonego miejsca... Bohater nie słuchał, wpadł w złe miejsce, by później blokować swoje cztery litery na jednym z elementów. 

Star Wars Jedi: Upadły zakon – recenzja gry. Respawn poczuło otaczającą ich Moc

Na szczęście dużo lepiej wypadają momenty, w których nie musimy niczym małpka przeskakiwać pomiędzy lokacjami, a chwytamy za miecz i rozpoczynamy wendettę. Cal choć jest padawanem, potrafi z gracją wybijać kolejnych przeciwników, a sama walka czerpie garściami z Sekiro: Shadows Die Twice. Trochę tutaj Dark Souls, trochę Sekiro, a całość jest oblana sosem z Gwiezdnych wojen i choć takie połączenie na papierze brzmi fatalnie, to jest to zdecydowanie jeden z najlepszych elementów gry. Autorzy sprawili, że nawet spotkanie z dwoma dowódcami szturmowców może skończyć się śmiercią, ponieważ przeciwnicy nie odpuszczają – niektórzy niby padają po jednym celnym przecięciu świecącą błyskotką, jednak nawet w takiej sytuacji: nie jest łatwo. Większość przeciwników posiada nie tylko pasek zdrowia, lecz także obrony i musimy na początku zbić ten drugi, by móc zadać atak. My również możemy się bronić wykorzystując oręże, odbijając ataki lub po prostu zgrabnie wykonując kolejne uniki. Bohater nie ma paska wytrzymałości, jednak musi zwracać uwagę na Moc – za jej sprawą wykonujemy potężniejsze ataki lub przykładowo spowalniamy wrogów, przyciągamy latające maszyny, wyrzucamy z klifów przeciwników lub rzucamy w rywali mieczem. Pojedynki są niezwykle satysfakcjonujące i podobnie jak w Dark Souls, nawet najzwyklejszy kościotrup może nam narobić sporo smrodu. W leczeniu pomaga BD-1, który chętnie rzuci apteczką, jednak gdy sytuacja się zagęści i padniemy na glebę, tracimy wszystkie wcześniej zdobyte i niewykorzystane punkty XP. Zgromadzone (dusze) doświadczenie nie leży obok przeciwnika, a gagatek, który nas pokonał posiada specjalna poświatę – wystarczy go zaatakować, by odzyskać swoją własność. Twórcy w zasadzie nie uciekają od odwołań do serii Dark Souls, bo nasz bohater może uczyć się nowych zdolności przy (ogniskach) punktach motywacyjnych – gdy odpoczniemy przy takowym, na mapie wracają przeciwnicy, a my ładujemy apteczki i możemy wyruszyć na kolejne wyzwania. Medytacja pozwala także spojrzeć na drzewko umiejętności – tutaj całość została dostosowana do realiów i obok typowych pasywnych zdolności zwiększających zdrowie lub Moc, uczymy się także kombinacji ataków. Jest to fantastyczne doświadczenie, ponieważ Cal faktycznie z małego padawana przeobraża się w znacznie potężniejszego wojownika, a my z większą gracją mamy okazję eliminować kolejnych rywali. Jedynym zarzutem w temacie personalizacji jest pewne blokowanie rozwoju – deweloperzy nie pozwalają swobodnie decydować o zdobytych punktach, a w pewnym momencie musimy pchnąć dalej fabułę, by zdobyć nowe skille. Jest to niepotrzebna ingerencja w zabawę gracza. Celując w szersze grono odbiorców, tytuł posiada pięć zróżnicowanych poziomów trudności – pierwszy pozwala czerpać w pełni przyjemność z samej historii, a ostatni wymęczy nawet największych maniaków dzieł From Software. Dla każdego coś dobrego.

Walka w Star Wars Jedi: Upadły zakon oferuje wyśmienite doświadczenie, ponieważ autorzy przygotowali ogromny zestaw przeciwników i w zasadzie systematycznie spotykamy nowych oponentów, których trzeba się nauczyć. Inaczej atakuje strażnik grobowca, przerośnięty oggdo posiada specyficzne ruchy, a szturmowiec czystki z elektropałką potrafi zaskoczyć – każdy rywal jest inny, a podobnie jak już we wspomnianym Sekiro rozgrywka wymaga uczenia się pewnych schematów, bo podczas jednego starcia lepiej od razu użyć spowolnienia, a innym razem wystarczą dobre uniki. Choć gra prowadzi nas za rączkę, to tytuł jest przeładowany różnymi przejściami, które pozwalają spotkać opcjonalnych rywali – mini-bossowie potrafią mocno wymęczyć, ale za każdym razem taki kontakt jest odpowiednio nagrodzony. W grze znajdujemy stroje dla Cala, skórki dla BD-1, malowania dla Modliszki (statek) oraz części do miecza – ten ostatni nie charakteryzuje się toną statystyk, ale zabawa w jego układanie jest bardzo przyjemna. Świetnie właśnie sprawdza się eksplorowanie kolejnych lokacji, ponieważ deweloperzy zadbali o przyjemne znajdźki – za ich pomocą jeszcze lepiej poznajemy świat, ponieważ BD-1 może skanować niektóre miejsca oraz przeciwników, a dodatkowo Cal wykorzystuje Moc, by poznać losy wybranych mieszkańców.

Star Wars Jedi: Upadły zakon – recenzja gry. Respawn poczuło otaczającą ich Moc

„Jeśli w przeszłość spojrzysz tylko cierpienie odnajdziesz”

Star Wars Jedi: Upadły zakon to zdecydowanie najlepsza gra z uniwersum Gwiezdnych wojen od lat i nie piszę tak z powodu niewystarczającej konkurencji. Respawn przygotowało piękną produkcję z zapadającymi w pamięć widokami, a wszystko zostało ubrane w szaty Star Wars, zmieszane z irytującą eksploracją, przepełnioną miodem walką i pełną paletą pokus metroidvanii. Pomimo pewnych zgrzytów, które zaprezentowałem w samym tekście – twórcy Titanfall i Apex Legends nie zawiedli. To pierwsze studio od dawna, które faktycznie zrozumiało ideę Gwiezdnych wojen osadzając ją w odpowiedniej rozgrywce. I choć wiem doskonale, że autorzy czerpią garściami z innych produktów, sami nie dając tak naprawę za dużo siebie – ten mix doskonale się sprawdza.

Wracam teraz do pytania, którym rozpocząłem ten tekst... Czy gry muszą wymyślać koło na nowo? Star Wars Jedi: Upadły zakon jest najlepszym przykładem, że od czasu do czasu dobrym wykorzystaniem głośnego IP nie jest wymyślanie wszystkiego od podstaw. Deweloperzy sprawnie wykorzystują znane mechaniki, by zadbać o fantastyczną rozgrywkę. W produkcji nie zabrakło także angażującej (na swój sposób) historii oraz całej palety przyjemności dla oddanych adeptów Gwiezdnych wojen.

Widząc kolejne materiały, czytając informacje i słuchając opinii największego znanego mi fana Star Wars, który miał okazję ogrywać grę na pokazie prasowym – nie wierzyłem. Respawn jednak ponownie bardzo pozytywnie zaskoczyło tworząc grę, na którą od dawna czekaliśmy.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Star Wars Jedi: Upadły zakon

Atuty

  • Dynamiczna, angażująca i wymagająca walka z mieczem świetlnym w roli głównej,
  • Gwiezdne widowisko z obłędnie pięknymi widokami,
  • Ogrom przyjemnych motywów dla fanów Star Warsów,
  • Każda planeta to ciekawy i zróżnicowany świat,
  • Mnóstwo rzeczy do odkrycia i satysfakcja z eksploracji,
  • Angażująca opowieść z kilkoma zwrotami akcji.

Wady

  • Cal nie jest Nathanem, co jest bardzo odczuwalne,
  • Backtracking w pewnym momencie męczy

Respawn niezwykle pozytywnie zaskakuje. Twórcy czerpią garściami z kilku znanych gier, ale potrafią ubrać mechaniki w bardzo satysfakcjonującą rozgrywkę przepełnioną świetną atmosferą.
Graliśmy na: PS4

Wojciech Gruszczyk Strona autora
Miał przyjść do redakcji zrobić kilka turniejów, ale cytując klasyka „został na dłużej”. Szybko wykazał się pracowitością, dzięki której wyrobił sobie pozycję w redakcji i zajmuje się różnymi tematami. Najchętniej przedstawia wiadomości ze świat gier, rozrywki i technologii oraz przygotowuje recenzje gier i sprzętu. Jeśli jest zadanie – Wojtek na pewno się z nim zmierzy. 
cropper