Shantae and the Seven Sirens - recenzja gry. Wyginam śmiało ciało
Shantae - przeurocza dziewczyna i półdżinka zarazem już od dziesięciu lat humorem, włosami i tańcem brzucha coraz głębiej wyrąbuje sobie drogę do naszych serc. Nawet tak przyjmowane z obawami porzucenie przez serię pixel-artu w niczym jej nie zaszkodziło, bowiem właśnie otrzymaliśmy kolejne przygody naszej ulubienicy, czyli Shantae and the Seven Sirens. Zapraszamy do recenzji.
Następna porcja znakomitej zabawy oraz nietuzinkowych i śmiesznych perypetii śliczniutkiej bohaterki właśnie stoi przed nami otworem.
W Honolulu, tańce bez majteczek i koszuli
Przygody chłoszczącej warkoczem dżinnicy z wyspy Sequin Island, broniącej miasta Scuttle Town przed zakusami swojej rywalki - piratki Risky Boots mają swój początek jeszcze w czasach konsolki GameBoy Color. Jednak dopiero w mijającej właśnie dekadzie w pełni odkryto i wykorzystano potencjał tejże postaci, za którą stoi amerykańskie studio WayForward. Wcześniejsze odsłony tej niezależnej serii utrzymane były w klimatach retro, czyli kolorowa oprawa, wesoła atmosfera, ale też niestety od groma pikseli, co mocno bolało zwłaszcza na dużych ekranach. W 2016 roku po perturbacjach z kickstarterową zbiórką pojawiła się Shantae: Half- Genie Hero w grafice HD, już bez pixel-artu która pomimo licznych utyskiwań została ostatecznie entuzjastycznie przyjęta. Dzięki temu wreszcie otrzymaliśmy kontynuację, (chociaż nie sequel) zatytułowaną Shantae and the Seven Sirens w niczym nie ustępującą swoim niesamowicie wciągającym poprzedniczkom. W recenzji zapraszamy na magiczny taniec brzucha już po raz piąty.
Tym razem wraz z Shantae i jej przyjaciółmi opuścimy Sequin Island, by udać się na wymarzone i zasłużone wakacje do tropikalnego luksusowego wyspiarskiego kurortu. Wikt i opierunek z darmo, gdzie tu może być haczyk? Okazuje się, że w zamian za wczasy Shantae musi stanąć do konkursu talentów z piątką innych półdżinek. Oczywiście „konkurs” w domyśle ma nie polegać na śpiewaniu piosenek czy czytaniu poezji (przynajmniej nie jedynie), ale to mała cena za wspaniały wypoczynek, chociaż trzeba przyznać, że kandydatki mają większe walory niż Shantae i pojawia się nawet lolitka oraz zombie-girl (urocza zresztą).
Niestety w trakcie debiutu wszystkie kandydatki nagle znikają, więc bohaterka wyrusza je ratować, przeszukując wszystkie zakamarki tajemniczej wyspy i walcząc z rządzącym nią mitycznymi, tytułowymi syrenami. Na jej drodze, jak zwykle, stanie też odwieczna rywalka – piratka Risky Boots. Chociaż fabuła w recenzowanym Shantae and the Seven Sirens ma większy rozmach niż ostatnio nadal mam do czynienia z prostą, ale pełną gagów i śmiesznych postaci historią, gdzie nie brakuje humoru sytuacyjnego i lekkiej erotyki. Całość stanowi pretekst do przyjemnego zwiedzania zakamarków świata, skakania po platformach i chłostania włosami hord potworów, mimo wszystko sama opowieść naprawdę potrafi zaintrygować m.in. dzięki sporej dawce przerywników animowanych.
Shantae and the Seven Sirens i 20 000 mil podmorskiej żeglugi
W każdym razie, by rzucić się w wir przygody przyciąga nas świetnie animowane intro wraz z wesołą i zachęcającą muzyką, aż szkoda że takie krótkie. Widok ledwo przebudzonej, śliniącej się się protagonistki jest naprawdę niezapomniany. Sama oprawa natomiast utrzymana została wciąż w stylu pseudo-anime pomieszanym z klimatem Baśni 1001 Nocy i w sumie trudno uwierzyć że gra wyszła spod rąk amerykańskiego studia WayForward, a nie jakiegoś japońskiego teamu. Grafika 2D, podobnie jak w Half-Genie Hero, nadal stanowi miód dla oczu, a chociaż tłom brakuje większej głębi i ruchomych elementów, to ogólne wykonanie jest jak najbardziej na plus.
Kolorowe plansze i animacje Shantae oraz jej przyjaciółmi można naprawdę kontemplować godzinami. Najważniejsze jednak, iż grając na Nintendo Switch Shantae and the Seven Sirens prezentuje się świetnie zarówno na małym ekranie jak i dużym telewizorze i wszędzie działa bardzo płynnie. Wprawdzie początkowe miasto wydaje się trochę mało zachęcające, ale już wioska w dżungli czy podwodne krajobrazy przyciągają oko. To prawda, że większość czasu spędzimy pływając z rybkami pod wodą, lecz żebyśmy się nie zanudzili twórcy zaprojektowali lokacje także w innej konwencji, pozwalając nam chociażby w przestworzach.
Może to w recenzji lekko naciągane, ale da radę potraktować Shantae and the Seven Sirens jako interaktywną kreskówkę, zwłaszcza że zawiera dialogi mówione. Bardzo miło usłyszeć głos Shantae, szkoda tylko iż tak mało jest ku temu okazji. Ogólnie rzecz biorąc udźwiękowienie również trzyma poziom z kawałkami nawiązującymi do starych platformówek, ale nowo zaaranżowanymi. Łyżką dziegciu w kwestiach technicznych na Switchu są natomiast stosunkowo długie czasy ładowania poszczególnych plansz, co lekko potrafi zirytować.
Warkocz, śmiertelna broń na wszystko co żyje w świecie Shantae and the Seven Sirens
Cykl Shantae początkowo był typową platformówką akcji z naleciałościami metroidvanii, ale te proporcje z czasem się zmieniały i teraz elementy tej ostatniej grają pierwsze skrzypce, co nie oznacza że samego skakania i walczenia jest mało. Wręcz przeciwnie, bohaterka Shantae and the Seven Sirens wciąż ma pełną głowę roboty siekąc włosami jak biczem wszystko co się rusza, gryzie, drapie bądź szczypie, wykorzystując przy tym zakupione w sklepie magiczne zdolności. Teraz z uwagi na większy świat mamy jednak sporo sektorów do odwiedzenia, ale by dostać się do wszystkich zręczne palce nie wystarczą. Musimy się zdać na umiejętności taneczne dziewczyny oraz magiczne transformacje w zwierzaki, wszystko pożyczone bądź podarowane od uratowanych półdżinek.
Zamieniając się w traszkę chodzimy po ścianach, jako krab przewiercamy się przez grząską ziemię i tak dalej. Pojawiły się też drobne naleciałości RPG, bowiem protagonistka może nosić ekwipunek oraz zakładać karty ze wzmocnieniami wypadające z pokonanych potworów. Oczywiście nie zabrakło też kolekcjonowania dodatkowych serduszek. Sam tytuł wydaje się nieco łatwiejszy od pozostałych odsłon, zwłaszcza jeśli chodzi o (całkiem ciekawie zaprojektowanych należy przyznać) bossów. Początkowo wyglądają na trudnych do pokonania, ale jak już znajdziemy sposób całe wyzwanie znika, niestety jeśli ktoś liczył na długie epickie starcia zawiedzie się. Poza tym szeroka dostępność środków leczących również trochę za bardzo sprawę ułatwia. Mimo wszystko rozgrywka w Shantae and the Seven Sirens sprawia masę frajdy i trochę przykro, że cała zabawa trwa w porywach co najwyżej 10 godzin.
Recenzowana Shantae and the Seven Sirens to znakomita pozycja dla wielbicieli platformówek i metroidvanii, nawet niekoniecznie dla fanów serii. Jeśli jednak gibająca się Shantae zdobyła wasze serca to zakup tym bardziej obowiązkowy, chociaż cena mogłaby być bardziej rozsądna.
Ocena - recenzja gry Shantae and the Seven Sirens
Atuty
- Postać Shantae ponownie w szczytowej formie
- Animowane przerywniki filmowe
- Oprawa audiowizualna 2D wysokich lotów
- Historia wprawdzie prosta ale pełna humoru
- Całkiem spory świat gry do odwiedzenia
Wady
- Mapa świata niezbyt intuicyjna i pomocna
- Stosunkowo długi czas ekranów ładowania
- Mało wymagający bossowie
Piąta część znakomitej platformowo-metroidvaniowej serii od WayForward, czyli Shantae and the Seven Sirens właśnie zawitała na Nintendo Switch. Co tu dużo mówić fani uroczej pół-dżinki chłostającej wrogów warkoczem ponownie będą więcej niż zadowoleni.
Graliśmy na:
NS
Przeczytaj również
Komentarze (14)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych