Narita Boy - recenzja gry. Fani lat 80., kaset VHS i Commodore będą zachwyceni
Uwielbiam gry stylizowane na lata 80. choć muszę przyznać, że wciskanym do każdej produkcji indie pixel artem byłem ostatnio lekko zmęczony. Wszystko zmieniło się za sprawą Narita Boy - tytułu, który designem po prostu powala. Ale o tym szerzej przeczytacie w poniższej recenzji.
Przyznam, że tytuł śledziłem od pierwszych zapowiedzi. Jego twórcy jasno bowiem wyrażali swoje uwielbienie do lat 80. A każdy kolejny artwork i screen przesiąknięty był retro stylistyką. Oczywiście, aby gra odniosła sukces ważne jest nie tylko opakowanie i ładna oprawa, ale przede wszystkim wciągający gameplay. I w tym elemencie Narita Boy również wstydu nie przynosi, choć pewne elementy na pewno dałoby się zrobić lepiej.
Narita Boy i Cyfrowe Królestwo
Tytuł, jak już wspomniałem, przenosi nas do kolorowych lat 80. Niejaki Lionel Pearl, genialny i równie tajemniczy inżynier, stworzył konsolę Narita One i tytułową grę Narita Boy. Tytuł okazał się na świecie prawdziwych hitem, niestety oprogramowanie zostaje opanowane przez złośliwy wirus znany jako HIM. Świat rzeczywisty zaczyna mieszać się z komputerowym, do którego wciągnięty zostaje mały chłopiec. To on staje się tytułowym Narita Boyem. Wyrusza na przygodę, by przywrócić wspomnienia programisty i uratować cyfrowy świat.
Podczas przemierzania kolejnych poziomów mamy okazję porozmawiać z różnymi postaciami. Im dalej w las tym bardziej zakręconymi, które czasami zalewają nas wręcz ekranami z dialogami. Ze względu na to, że ich monologi pełne są patetycznego tonu, dziwnych, techno-programistycznych zwrotów i pojęć, nie zawsze dobrze się to czyta i śledzi. Choć z drugiej strony cały czas czujemy wyjątkowość i unikalność zwiedzanego świata podziwiając abstrakcyjne widoki pustyni, zrujnowanego cyber-miasta czy klasycznej japońskiej wioski. Wisienką na fabularnym torcie są jednak pojawiające się co jakiś czas sekwencje retrospekcji. Dzięki nim możemy poznać twórcę gry. Od najmłodszych lat, przez wszystkie etapy życia, aż po teraźniejszość. To właśnie w tych momentach czekają na nas największe emocje i wprost nie mogłem się doczekać kolejnych scenek z przeszłości budujących coraz bardziej szokujący obraz i po prostu poruszających.
Pixel, ale nie perfect
Największą siłą recenzowanego Narita Boy jest aptekarskie wręcz przywiązanie do stylistyki z lat 80. Znajdziemy tu więc elementy Trona, Gwiezdych Wojen, nawiązania do kultu Commodore, filmów na VHS-ach czy subtelnych odniesień do kultowego Another World. Podczas loadingów widzimy ikonkę walkmana, a zbudowanie świata w kolorystycznych tonach czerwieni, żółci i błękitu, jest po prostu niepodrabialne i z miejsca kojarzy się ze wspomnianym okresem w historii. Mieszkańcy świata to dziwne, mechaniczno-organiczne istoty z ekranami zamiast głowy, które na różne sposoby wykorzystują dane z oprogramowania. Będziecie zachwyceni spotkaniach z robotyczną ropuchą czy kolejnymi kapłanami, którzy gdzieś w tle odprawiają tajemnicze modły zasiadając na cyfrowych tronach.
W grze zwiedzimy ponad 300 unikalnych lokacji. Elementy cyberpunku mieszają się tu z postapokalipsą i neo-retro. Napiszę więcej - to zdecydowanie jedna z najpiękniejszych i najlepiej przemyślanych pixel artowych produkcji w ostatnich latach. Choć, co ciekawe, tytuł prezentuje się w ruchu znacznie lepiej niż na statycznych screenach. Myk polega bowiem na tym, że twórcy Narita Boy użyli różnego rodzaju filtrów oddających jak najlepiej wygląd ekranów CRT. Nie brakuje więc rozmyć, zakłóceń ekranu czy ziarnistego obrazu. O Pixel perfect nie ma mowy i dobrze, ale co najciekawsze – podczas zabawy wygląda to znakomicie. Ciekawość i radość z odkrywania kolejnych lokacji ciągną nas do tego świata tak mocno, że potrafiłem stracić rachubę czasu. A dodajmy, że w trakcie gry cały czas przygrywa nam rewelacyjna, synthwave’owa ścieżka dźwiękowa, utrzymana w charakterystycznym stylu starych komputerów i filmów odpalanych na magnetowidach.
Nie taka metroidvania, jak ją malują
Narita Boy zaliczany jest przez niektórych do gatunku Metroidvanii, choć nie do końca się z tym zgodzę. Poziomy nie skrywają bowiem wielu rozgałęzień i są dość liniowe. Zazwyczaj zbieramy kolejne klucze, pozwalające odblokować nowe obszary, aktywujemy przełączniki i rozwiązujemy proste łamigłówki pokroju wybierania odpowiednich symboli zapamiętanych po drodze. Niestety, sporo tu backtrackingu - często biegamy w kółko do tych samych miejsc, bo akurat prowadzi tam klucz. Choć słowa "prowadzi" użyłem dość pochopnie. W grze poza wskazówkami tekstowymi nie ma żadnej mapy czy znaczników celu. Bywało więc, że błądziłem bez ładu i składu próbując sobie przypomnieć, w którym miejscu można było użyć dany przedmiot. I właśnie przez te ewidentne "zapychacze" tytuł traci trochę ze swojego uroku.
Inna sprawa, że elementy platformowe ze względu na pływający chód naszego protagonisty nie zawsze są tak dobrze zaprojektowane, jakbyśmy tego chcieli. Zwłaszcza skoki, które charakteryzują się dużą bezwładnością postaci i potrafią być prawdziwym wrzodem na zadzie. Generalnie nie jest to trudna gra, ale też nie zawsze można zrozumieć jak działają punkty kontrolne. Po śmierci nie jesteśmy karani utratą czegokolwiek, ale raz respawnujemy się niemalże w miejscu zgonu, a innym cofa nas o kilka ekranów i musimy ponownie pokonywać fale napierających wrogów. Dobrze przynajmniej, że walka jest całkiem angażująca. Początkowo bohater dysponuje zaledwie atakami mieczem w hack'n'slashowej formule, skokiem i możliwością odpalenia techno-shotguna, którego przytrzymanie odpala silniejszy wystrzał (trzy naboje ładują się ponownie automatycznie wraz z upływem czasu).
Całe szczęście pchając fabułę w Narita Boy do przodu nauczymy się zupełnie nowych zdolności jak choćby zbierania energii, by odzyskać część utraconego zdrowia. Broniących się za tarczami wrogów będziemy mogli wybijać z postawy atakiem z bara, zyskamy też możliwość przełączania się pomiędzy czerwoną, niebieską i żółtą aurą, a w zależności od tego stanu będziemy zadawać & otrzymywać więcej obrażeń walcząc z wrogami danego koloru. Dojdzie nawet atak w postaci wiązki laserowej, która zaleje ekran usuwając z niego wszystkich wrogów, choć oczywiście odpowiednio limitowana.
Jak Żółwie Ninja
Tytuł praktycznie na każdym poziomie czymś nas zaskakuje. Czy to designem lokacji, czy fabularnym twistem czy w końcu gameplayowymi urozmaiceniami. Uśmiechałem się pod nosem, gdy bohater nauczył się surfować po wodzie na dyskietce, bo jakoś skojarzyło mi się to z Żółwiami Ninja na Pegasusa. Będziemy mogli też siać pożogę po zamianie w ogromnego mecha, o ujeżdżaniu mechanicznego jelenia nie wspominając. Choć akurat sekcja, w której galopujemy na grzbiecie techno-sierściucha to prawdziwy horror pod względem poziomu trudności. A nawet pokuszę się o stwierdzenie, że jest to sekcja źle zaprojektowana, bo bardziej od skilla liczy się tu szczęście. Takich momentów w Narita Boy jest niewiele i zazwyczaj konsekwentne uczenie się ataków wrogów i umiejętne unikanie jest kluczem do sukcesu. System walki posiada więc głębie i premiuje skilla, ale też skłamałbym pisząc, by jest to choćby w niewielkim procencie jakiś game changer wyznaczający nowe normy w gatunku.
Można więc ponarzekać w recenzji, że czasami zmaganie się z falami cyfrowych przeciwników może być trochę nużące, ale praktycznie co chwila dochodzi jakiś nowy typ wroga, z którym trzeba radzić sobie nieco inaczej. W dodatku przeciwnicy w Narita Boy są znakomicie animowani! Kościotrupy, wielkie bydlaki z młotem, nietoperze, latający kapłani, autodetonujący się "snajperzy", roboty, ukrzyżowane byty pełniące rolę blokady, atakujący deszczem świetlistych pocisków magowie i wiele, wiele więcej. Zamiatają i to dosłownie bossowie. Nie zapomnę walki z gościem zmieniającym się w skaczący, tłusty bombel w kombinezonie, który przyjmował obrażenia tylko wtedy, gdy ów kombinezon się otwierał. Sęk w tym, że mieliśmy na atak niewiele czasu, bo po chwili wyskakiwały z niego organiczne macki, przed którymi trzeba było uciekać łapiąc się drabinek w powietrzu. A co powiecie na takich wrogów jak zakapturzony Lord VHS, którego orężem jest kaseta? Albo Czarną Tęczę, zmieniającą formę i kształt w zależności od ataku? Spotkania z kolejnymi szefami, nierzadko zajmującymi cały ekran, zawsze wzbudzają ogromną radość. I satysfakcję, gdy już pozna się jak z nimi walczyć.
Narita Boy to naprawdę zjawiskowa przygoda na około 7 godzin. O ile sam gameplay nie jest wybitny, to jednak sprawdza się w tej formule wystarczająco dobrze, by podróż do lat 80. trzymała w napięciu do samego końca. Oczywiście napędzana jakże nostalgiczną, synthwave’ową nutą i cała masą smaczków dla fanów tematu.
Ocena - recenzja gry Narita Boy
Atuty
- Rewelacyjna, symulująca ekran CRT oprawa
- Klimat lat 80.
- Pojedynki z kolejnymi bossami
- Świetna ścieżka dźwiękowa
- Ciekawa fabuła konfrontująca różne kultury
- Design i stylistyka lokacji
- Cały czas zaskakuje czymś nowym
Wady
- Irytujący backtracking
- Niektóre walki z falami przeciwników są za długie
- Fabuła jest momentami nieczytelna
- Skoki mogłyby być bardziej precyzyjne
- Czasami niespójne punkty kontrolne
Tytuł stworzony dla fanów stylistyki z lat 80. Zjawiskowa oprawa, równie ciekawa muzyka i ponad 300 poziomów rodem z telewizorów CRT. Na kilka widocznych gołym okiem wad da się przymknąć oko.
Graliśmy na:
PS4
Przeczytaj również
Komentarze (23)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych