Metal Lords (2022) - recenzja, opinie o filmie [Netflix]. Oldskulowa muzyka, oldskulowa historia
Kevin gra na bębnach, bo nie ma co robić, a jego najlepszy przyjaciel, Hunter, chce mieć kapelę, sławę i coś, czym mógłby się zająć żeby nie myśleć nad resztą swojego życia. Metal nie jest tak popularny jak choćby Ed Sheeran, ale zmieni się to na pewno jeśli tylko ich kapela da radę pokonać konkurencję w nadchodzącej wielkimi krokami bitwie kapel. Wystarczy bardzo chcieć. I mieć platynową kartę American Express taty.
Rzadko kiedy dostajemy dobre filmy traktujące o ciężkiej muzyce. Ostatnio bodajże "Sound of metal" z Rizem Ahmedem, chociaż ten film akurat był raczej po prostu poważnym dramatem z metalem w tle. Mi chodzi o kino głośne, szalone, zdające się krzyczeć "rock and roll" samym swoim istnieniem. Jak niezbyt dobrze przyjęty przez krytyków, a przecież zupełnie dobry "Brud" o historii jednej z najbardziej odjechanych kapel w historii rocka, Motley Crue, albo biografia (tak!) Tenacious D pod wdzięcznym tytułem "Kostka przeznaczenia". Nieokiełznana natura rocka pozwala i zachęca wręcz do puszczenia wodzy fantazji, tworzenia filmów które będą najzwyczajniej w świecie bawiły, nieskrępowanych. Czy "Metal Lords" mają szansę okazać się być tego typu filmem? Patrzysz na plakat i myślisz sobie, że tak. Patrzysz kto go napisał i zaczynasz mieć wątpliwości.
Metal Lords (2022) - recenzja filmu [Netflix]. To dla tego filmu skrócili "Grę o tron"?!
Scenariusz dzisiejszego filmu napisał niejaki D. B. Weiss. Jeśli nie wiesz kto to taki, to zapewne nie przeżywałeś upadku megahitu HBO, pod tytułem "Gra o tron" tak bardzo jak niektórzy jego fani. Pan Weiss był jednym z showrunnerów tamtego serialu. Serialu, który był największym hitem telewizji, kiedy jedynie adaptował książki George'a R. R. Martina, a który stopniowo (choć niektórzy powiedzą, że natychmiast) spadł na dno zanim po raz ostatni na ekran wjechały napisy końcowe. Panowie David i Dan - pieszczotliwie okrzyknięci przez swoich fanów mianem "Dumb and Dumber" - wiedzieli jak stworzyć spektakl i poruszyć masy, jasne, tego im nikt nie może odmówić. Niestety, zrobili to kosztem logiki, kosztem inteligencji bohaterów, którzy zaczęli zachowywać się kompletnie nielogicznie. Fabuła nie wynikała już z ich decyzji, ale dokładnie odwrotnie, zachowywali się w określony sposób, bo wymagała tego historia. Jak to się ma do dzisiejszego filmu?
Scenariusz "Metal Lords", choć niezaprzeczalnie urokliwy i z paroma dobrymi momentami, nie jest najlepiej pomyślany. Zaczynamy od tego, że Kevin (znany choćby z ostatniej adaptacji "To" Jaeden Martell) próbuje grać w kapeli Huntera (Adrian Greensmith), mimo że ani niespecjalnie mu się chce, ani niespecjalnie potrafi. Opowiada widzowi z offu na czym polega metal i jak to się stało, że Hunter w ogóle się nim zainteresował. Kevin będzie robił za narratora jeszcze kilka razy w trakcie filmu, a później twórcy zupełnie o tym motywie zapomną i nigdy już do niego nie wrócą. Chłopaki dowiadują się o odbywającej się niedługo Bitwie Bandów i postanawiają wziąć w niej udział. Tak przedstawia się zalążek historii. Teoretycznie wszystko wiadomo, ale brakuje tej fabule siły, motywacji. Nie ma żadnego głównego konfliktu, potencjalne zwycięstwo w konkursie też nic nie da - przynajmniej z tego co wiemy.
To tylko pierwszy z wielu problemów scenariusza Weissa. Bohaterowie filmu często zachowują się bardzo niespodziewanie. Do tego stopnia, że kiedy Emily (Isis Hainsworth), nerwowa dziewczyna z Anglii, która być może będzie, a być może nie będzie należała do zespołu, kiedy już z jej istnieniem pogodzi się Hunter, wyskakuje nagle z pewną propozycją, byłem absolutnie przekonany, że to jakiś złośliwy żart, czy coś. Lecz nie! Scenarzysta naprawdę napisał cały ten dialog i to co po nim następuje na serio. Nie mam słów. Podobnie jak we wspomnianej już "Grze o tron", rzeczy po prostu dzieją się, ponieważ historia ma iść w określonym kierunku, nawet jeśli nie ma to zbyt wiele sensu, biorąc pod uwagę to, czego dotychczas dowiedzieliśmy się o bohaterach i otaczającym ich świecie. A kiedy w końcu trafia się okazja na odrobinę rozwoju, na domknięcie wątku we względnie satysfakcjonujący sposób, twórcy wolą przeznaczyć ją na kolejny taki sam żart. Progresja scenariusza oferuje znany schemat i nawet się go trzyma, lecz to te momenty pomiędzy sprawiają, że film jest czasami niebezpiecznie bliski wykolejenia się.
Metal Lords (2022) - recenzja filmu [Netflix]. To może "For whom the bell tolls"?
"Przecież to tylko głupia komedia, czego ty oczekujesz?!" napisze ktoś zaraz i będzie miał trochę racji. Prawda jest taka, że "Metal Lords" to poza niedociągnięciami w warstwie logicznej, całkiem przyjemna komedia. Może nie najwyższych lotów i często żarty przelatują całe kilometry od celu, ale znajdzie się w nim i sporo całkiem niezłego humoru. Zdecydowanie pomaga sama obsada. Zarówno Martell jako cichy, lekko wyalienowany dzieciak, w którym drzemie prawdziwie metalowa dusza potrafi od czasu do czasu rzucić zabawnym tekstem - głównie śmiejemy się wtedy z niezręczności sytuacji - jak i partnerująca mu Hainsworth. Sam fakt, że czasami nie wytrzymuje ciśnienia i dosłownie wpada w furię raczej nikogo, kto skończył już podstawówkę nie rozbawi, ale już rozmowa, którą odbywa na temat tej swojej przypadłości z Kevinem wzięła mnie z kompletnego zaskoczenia i zaśmiałem się pełnym głosem, mimo że była już raczej późna godzina. Ich relacja pełna jest takich drobnych, uroczych momentów.
Adrian Greensmith został zaangażowany do filmu raczej głównie dlatego, że potrafi grać na gitarze - albo chociaż dobrze ściemniać, że potrafi. Nie jest zły, kojarzył mi się wręcz z jednym true metalowym kolegą, lecz ze wszystkich ról w filmie zdecydowanie wypadł najsłabiej, choć i tak widać, że dobrze dogadywał się z resztą obsady i czuł swoją rolę. Na szczęście w drugiej połowie sparowano go na kilka scen z przekomicznym Joe Manganiello, który swoim krótkim występem robi lepszą komediową robotę niż reszta obsady razem wzięta.
Film który ma czelność szkolić ludzi czym jest dobra muzyka powinien nią dosłownie ociekać. I na szczęście tak to właśnie wygląda w przypadku "Metal Lords". Producentem muzycznym filmu jest sam Tom Morello z Rage Against the Machine, a w trakcie filmu przyjdzie nam usłyszeć całą masę dobrej muzyki, od "War pigs" Black Sabbath, do "Painkiller" od Judas Priest. Komuś udało się nawet namówić paru dinozaurów rocka na gościnny występ, ale na ten temat nic już więcej nie powiem. Lepiej mieć niespodziankę.
"Metal Lords" nie jest najlepszym filmem świata. Nie jest nawet najlepszym filmem o metalowej muzyce świata. Ani choćby najlepszym filmem o metalowej muzyce ostatnich pięciu lat. Ale to całkiem nienajgorsza komedia młodzieżowa w typowym, amerykańskim stylu. Wypełniona dziurami logicznymi, nietrafionymi żartami i licznymi innymi niedociągnięciami scenariusza, ale również pełna serca i z okazjonalnym dobrym gagiem biorącym widza z zaskoczenia. Jako prosta rozrywka na nudny wieczór będzie w sam raz. A jeśli ktoś lubi dobrą muzykę (a nie Eda Sheerana!*) to warto pewnie sprawdzić film pana Petera Solletta choćby tylko i dla niej.
*Tylko żartuję. Generalnie to nawet lubię Sheerana. Czasami. Byle nie za dużo.
Atuty
- Dużo dobrej muzyki;
- Parę udanych żartów;
- Młoda obsada nadrabia braki scenariuszowe swoją naturalnością.
Wady
- Historii brakuje skupienia;
- Część żartów nie trafia zupełnie;
- Często chodzi na logiczne skróty;
- Dla niektórych: do bólu typowy, amerykański film o dorastaniu.
"Metal Lords" to pierwsza historia autorstwa D. B. Weissa od "Gry o tron". Biorąc to pod uwagę naprawdę mogło być gorzej. To dziurawa i nieskoncentrowana produkcja, która nadrabia sympatyczną obsadą, paroma niezłymi żartami i świetną ścieżką dźwiękową. Ze względu na nią zawyżam nieznacznie ocenę końcową.
Przeczytaj również
Komentarze (43)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych