Wybieraj albo umieraj (2022) - recenzja, opinie o filmie [Netflix]. Kiepski wybór
Historia gry komputerowej napisanej na podstawie klątwy (!), której celem jest robienie ludziom krzywdy. Na Imdb trzecim nazwiskiem w obsadzie jest nieśmiertelny Robert Englund, którego rola w filmie to zasadniczo sześćdziesięciosekundowe nagranie audio, które mógł zagrać w ramach usługi "Cameo".
Jeśli powyższy opis jeszcze cię nie odstraszył, to zapraszam dalej. Nowa propozycja Netflixa to równocześnie reżyserski debiut niejakiego Toby'ego Meakinsa, co właściwie jednoznacznie wskazuje na typ filmu, z którym mamy do czynienia - do bólu typowy Netflix bez ikry. Za scenariusz odpowiadają reżyser oraz Simon Allen, który w tamtym roku zgwałcił prozę Terry'ego Pratchetta na potrzeby serialu "The Watch" oraz niejaki Mathew James Wilkinson, autor kilku shortów i całkiem ciepło przyjętego (przez wszystkich 32 widzów, którzy pofatygowali się ocenić film na Imdb) "Side by side". To było niemalże niemożliwe aby ten film się udał.
Wybieraj albo umieraj (2022) - recenzja filmu [Netflix]. Horror jako reżyserski debiut? Kiepski pomysł
Rozpoczynamy od najbardziej nieprzyjemnie wyglądającego aktora w całym Hollywood, człowieka stworzonego do grania dziwaków i zboczeńców, Eddie'ego Marsana. Jego postać, Hal, kolekcjonuje stare rzeczy. Dorwał się do dziwnej, starej gry tekstowej, pod tytułem "Curs>r", która nie dość, że zdaje się wiedzieć co dzieje się wokół gracza, to jeszcze dosłownie sprawia, że dzieją się dziwne rzeczy. Po krótkim wstępie zakończonym utratą języka jednej z postaci przeskakujemy na prawdziwą główną bohaterkę filmu, Kaylę (Iola Evans), pochodzącą z biednej rodziny dziewczynę, której mama jest chora. Najpewniej nie zostało jej zbyt wiele czasu. Wolne chwile spędza ze swoim przyjacielem, Isaaciem (Asa Butterfield), programistą i trochę brudasem. Znajdują w jego rzeczach bootlegową wersję gry "Curs>r". Zaintrygowana Kayla rozpoczyna zabawę , a wokół niej zaczynają dziać się dziwne i złe rzeczy.
Scenariusz jest raczej absurdalny i mało ambitny, ale nie po to ogląda się przecież proste horrory. Grunt, że jest klimat, uczucie grozy i krew, co nie? No więc krew faktycznie leje się całkiem gęsto. Autorzy nie boją się pokazywać uciętych języków, pociętej twarzy i rąk, gryzienia szkła, jakby to były chipsy. Teoretycznie obrzydliwe i straszne rzeczy, ale jakimś cudem przedstawione w tak nudny sposób, że kompletnie brakuje im mocy. Pół biedy jeszcze gdyby jedynym problemem produkcji były braki w warsztacie reżysera, ale jest gorzej. Jedna z najważniejszych śmierci w całym filmie jest tak głupia, kompletnie niestraszna i jakby tego było mało, spuentowana idiotycznym tekstem, że odechciewa się po niej dokańczać film. I jeśli w trakcie oglądania nawiedzą cię podobne odczucia, to sugeruję posłuchać się instynktu i po prostu wyłączyć film. Dalej wcale nie jest lepiej.
Wybieraj albo umieraj (2022) - recenzja filmu [Netflix]. Gdzie sens, gdzie logika?
Relatywnie znane nazwiska w obsadzie naprawiają do pewnego stopnia błędy popełniane przez reżysera i scenarzystów, lecz, jak mówi stare, słowiańskie powiedzenie: z gówna bicza nie ukręcisz. Butterfield dwoi się i troi żeby jego lekko dziwaczny nerd był sympatycznie zabawny, bo sam scenariusz nie nadaje mu zbyt wiele głębi. Aktorka grająca Kaylę nie jest zła sama w sobie. Całkiem nieźle gra strach i zdziwienie, ale zupełnie nie czuć żadnej chemii między nią, a jej najlepszym przyjacielem, który być może trochę się w niej podkochuje. Scenarzyści dodali do jej historii wątek zmarłego brata, który jakimś cudem zdążył utopić się w ciągu "kilku sekund" przez które się na niego nie patrzyła na basenie. Nie chcę być jakoś bardzo złośliwy, ale topienie się działa troszkę inaczej.
Czemu motyw brata jest istotny dla fabuły filmu? Cóż... Nie jest. Brat Kayli jest kompletnie nieistotnym wątkiem, o którym filmowcy z resztą sami zapomnieli w drugiej połowie filmu. Prócz głównej dwójki przez ekran przewinie się jeszcze kilka mało istotnych postaci, jak mama głównej bohaterki, czy nieprzyjemny sąsiad, ale są to właściwie jedynie płaskie, kartonowe makiety z ustami, potrzebne wyłącznie do tego żeby Kayla miała się do kogo odezwać. Wszystko wpływa na ostateczny odbiór filmu, który, jak już wspominałem, jest zwyczajnie nudny.
Horrory z fabułą kręcącą się wokół gier nie mają raczej dobrej passy. "Prawda czy wyzwanie" było cholernie głupim filmem z dziwacznymi efektami wizualnymi twarzy i durnym rozwiązaniem. "Ouija" jest niedorzecznym produktem zarówno jako "gra planszowa" jak i film. W zasadzie jedynie "Zabawa w pochowanego" zrobiła to dobrze, bo była horrorokomedią - dreszczowcem, ale pisanym z przymrużeniem oka. Dzisiejszy film traktuje się śmiertelnie poważnie, kompletnie nie potrafiąc jednak przekuć pomysłu - całkiem niezłego, jeśli przyjrzeć mu się w próżni - w atrakcyjne kino. Historia nie jest angażująca motywy straszące nie mają klimatu, rozwiązanie i sam finał wręcz trochę bolą. Sugeruję unikać, chyba że ktoś ma ochotę posłuchać soundtracku Liama Howletta z the Prodigy. Wtedy spoko.
Atuty
- Krótki;
- Solidna ścieżka dźwiękowa;
- Niezłe efekty gore.
Wady
- Kulawy scenariusz;
- Kiepskie tempo;
- Zerowy klimat;
- Żadnej chemii między głównymi bohaterami;
- Marne zakończenie.
Zrób sobie prezent na Wielkanoc i nie oglądaj "Wybieraj bo umieraj". To nie jest dobry, ani nawet niezły film, a najzwyklejsza strata 90 minut życia. Wesołego jajka!
Przeczytaj również
Komentarze (12)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych