Top Gun: Maverick (2022) – recenzja, opinie o filmie [UIP]. Highway to the nostalgia zone
Pete „Maverick” Mitchell powraca do Top Gun aby wyszkolić nowe pokolenie najlepszych pilotów na świecie. Tylko razem mają szansę wykonać niesamowicie niebezpieczne (niemożliwe?) zadanie, od powodzenia którego może zależeć bezpieczeństwo całych Stanów Zjednoczonych i zapewne również reszty świata.
Joseph Kosinski to dla mnie wieczna zagadka. Najpierw dał nam doskonały zwiastun „Gears of War” pod kawałek „Mad world” Gary’ego Julesa. Później kompletnie nijaki „Tron: Dziedzictwo” z beznadziejnie odmłodzonym, plastikowym Jeffem Bridgesem i dwa całkiem w porządku filmy z gwiazdami dzisiejszego widowiska – „Niepamięć” z Tomem Cruise’em oraz „Tylko dla odważnych” z Milesem Tellerem. Raz jeszcze zechciało mu się przywrócić do życia starą – choć absolutnie nie zapomnianą – markę. Patrząc na to, jak wyszedł mu „Tron”, byłem lekko podenerwowany. Na szczęście w projekt zaangażował się również Cruise, który ostatnimi laty zamienia wszystko, czego się dotknie w złoto i wiesz co? Dzisiejszy film to również złoto.
Top Gun: Maverick (2022) – recenzja filmu [UIP]. „Talk to me, Goose”
Nie miej złudzeń, nowy „Top Gun” w sporej części żeruje na nostalgii widowni. Od na pierwszy rzut oka identycznej sceny startujących i lądujących odrzutowców, przez uprawianie sportu na plaży, towarzyskie granie na pianinie, latanie do góry nogami tuż nad drugim odrzutowcem, na zbijaniu piątki z dawnym rywalem kończąc. Lecz scenariusz wykorzystuje większość z tych momentów w bardzo sprytny sposób – budując na nich nowe, rozliczając się z przeszłością, starając się naprawić dawne błędy. Wszyscy pamiętamy jak swoją przygodę z Top Gun skończył w pierwszej części przyjaciel Mavericka, Goose (a jeśli nie pamiętamy, to radzę przed seansem dwójki odświeżyć sobie oryginał, przyda się).
Jednym z głównych bohaterów dzisiejszego filmu jest grany przez Milesa Tellera Bradley Brashaw, syn Goose’a, którego widzieliśmy jako małe dziecko w części pierwszej. Wciąż żywi uraz do Mavericka, który spędził większą część życia starając się go chronić przed niebezpieczeństwem, czasami dosłownie blokując mu ścieżkę kariery. Sporo z tych odniesień do pierwszej części łączy się właśnie z postacią Goose’a i tym, jak bardzo młody Bradshaw – pseudonim Rooster – jest do niego podobny. Czasami twórcy lekko przeginają, jak na przykład kiedy siada przy pianinie i zaczyna śpiewać z kumplami DOKŁADNIE TĘ SAMĄ PIOSENKĘ, co kiedyś jego tata i Maverick. Daje nam to piękny, nostalgiczny moment i do tego rozrywa duszę Mitchella, ale jest też odrobinę naciągane. Podobnie jak kilka innych nawiązań, które tu jednak przemilczę, bo wiadomo, spoilery.
Fabuła filmu, nie tylko przez wszystkie te nawiązania do oryginału, jest tak ejtisowa, jak to tylko możliwe. Maverick wciąż jeździ swoim Kawasaki Ninja, myśli tylko o lataniu i służbie swojemu krajowi, ściga się ze startującymi samolotami, uśmiecha się zupełnie jak Tom Cruise. Jest również chodzącą doskonałością, kobieciarzem i najlepszą istotą pod słońcem. Scenariusz wprowadza kilka nowych, całkiem sympatycznych postaci, lecz w ostatecznym rozrachunku nie mają oni nawet startu do naszego głównego bohatera. Poza Roosterem w nowej klasie Top Gun znajdą się między innymi Phoenix (Monica Barbaro), Bob (Lewis Pullman), Payback (Jay Ellis), Fanboy (Danny Garcia) oraz Hangman (Glen Powell). Wszyscy po kolei są na swój sposób raczej sympatyczni, lecz większość z nich ciężko nazwać postaciami. Jedynie Hangman ma prawdziwie wyrazisty charakter. Od początku podchodzi do Roostera raczej antagonistycznie, traktując go jako swojego rywala. Na przestrzeni filmu będzie musiał nauczyć się, czym jest pokora. Reszta postaci… jest. Są dobrymi pilotami, od czasu do czasu rzucą jakimś niezłym żartem, ale jako ludzie są płascy i pozbawieni osobowości. Wszyscy po kolei są za to wyrzeźbieni jak „Dawid” Michała Anioła, co widać podczas obowiązkowej sceny uprawiania sportu – tym razem futbol amerykański żeby nie było, że znów to samo.
Top Gun: Maverick (2022) – recenzja filmu [UIP]. Nieziemskie sceny latania odrzutowcami
Historia jest prosta i przewidywalna, lecz przy tym absolutnie wystarczająca, aby usprawiedliwić to, po co większość ludzi pójdzie do kina – absolutnie fenomenalne popisy kaskaderskie, nakręcone z minimalną ilością CGI, z których słynie Tom Cruise. Jedynka miała trochę ujęć lecących samolotów, jasne, ale sceny akcji były mocno pocięte, często przecinając na wyraźnie kręcone na ziemi ujęcia z kokpitu, czy niewyraźne (ze względu na technologię tamtych lat) zbliżenia maszyn w powietrzu. Nie zrozum mnie źle, wciąż świetnie się to ogląda, ale widać, że pierwszy „Top Gun” powstawał ponad 30 lat temu. W kontynuacji technologia nie stanowi już problemu, a pomaga wręcz pokazać absolutnie szalone popisy wymyślone przez ekipę kaskaderską. I Toma Cruise’a. Ponoć jednym z warunków przystąpienia Toma do projektu była obietnica, że wszystko, co da się nakręcić naprawdę, zostanie nakręcone naprawdę. Efektem jest obłędnie wyglądający, podnoszący adrenalinę film. Wszystkie ujęcia z kokpitów zostały nagrane faktycznie w powietrzu. Aktorzy zostali wyszkoleni na tyle, aby samodzielnie zasiąść za sterami. Jeśli maszyny latają gdzieś blisko ziemi, to faktycznie ktoś tam za nimi latał i kręcił ich lot. Absurdalnie dobrze to wszystko wygląda. Do tego stopnia, że mogę jedynie domyślać się, które sceny korzystają z dobrodziejstw CGI, a które nie.
Zwariowane akrobacje powietrzne, to jedno, ale trzeciemu aktowi udaje się również stworzyć klimat wywołujący w widzu szczere emocje. To naprawdę niesamowite, zwłaszcza, że banalność scenariusza i tak pozwala przewidzieć co się wydarzy, kto, kiedy, kogo uratuje i tak dalej, a mimo to ogląda się te ostatnie pół godziny z krańca kinowego fotela. I to też ważne – nie czekaj, proszę, aż film trafi do VOD. Wybierz się do kina, najlepiej IMAX, ponieważ całość filmu nakręcono właśnie w tym formacie. Ten obraz i dźwięk zasługują na jak najlepszą konfigurację sprzętu audio/video.
„Top Gun: Maverick” nie jest idealnym filmem. Fabuła jest przewidywalna; wątek miłosny Toma Cruise’a i Jennifer Connelly (dorzucili mu tu nową dziewczynę do romansowania, bo Kelly McGillis nie wygląda już jak typowa bejba, a przecież muszą się całować na masce samochodu i takie tam) jest trochę dziwny, kiedy człowiek przypomni sobie, że Tom kończy za miesiąc 60 lat; spora część nowej obsady jest raczej bezbarwna. Ale jest to również doskonała podróż w przeszłość, zrealizowana w inteligentny sposób, używając starego, do budowania nowego, pozwalając Maverickowi rozliczyć się ze swoją przeszłością i przekazać pałeczkę dalej. No i – powtarzam się, wiem i przepraszam – wygląda po prostu obłędnie! Polecam serdecznie.
Atuty
- Doskonałe zdjęcia, popisy kaskaderskie i udźwiękowienie;
- Sprytne, tematyczne wykorzystanie elementów oryginalnego filmu;
- Tom Cruise i Miles Teller mają świetną chemię;
- Prosta, ale sensowna fabuła.
Wady
- Nie wszystkie postaci napisane zostały równie ciekawie, co Maverick i Rooster;
- Część nawiązań do oryginału trochę zbyt bezczelna;
- Wątek romantyczny można by spokojnie wyciąć w całości.
„Top Gun: Maverick” to rzadki przypadek kontynuacji kręconej po latach, która nie dość, że nie jest kompletnym nieporozumieniem, to jeszcze nie chce się wręcz aby się kończyła. To wyrwany prosto z lat osiemdziesiątych scenariusz nakręcony z użyciem dzisiejszej technologii. Proste kino rozrywkowe, nastawione na dobrą zabawę i pompowanie adrenaliny. Polecam serdecznie.
Przeczytaj również
Komentarze (50)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych