Człowiek z Toronto (2022)

Człowiek z Toronto (2022) – recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Nieoczekiwana zmiana miejsc

Piotrek Kamiński | 29.06.2022, 21:00

Teddy jest pierdołowatym sprzedawcą karnetów siłowniowych, ma z metr pięćdziesiąt i jest czarny. Natomiast Człowiek z Toronto wygląda jak Woody Harrelson i trudni się wykonywaniem zadań, do których potrzebny jest mocny żołądek i serce zimne jak stal. Jak ktokolwiek mógłby ich ze sobą pomylić? Nie wiem, ale stało się, więc oto mamy film.

Kevin Hart jest zasadniczo zabawnym aktorem. Trochę głośnym, jasne, ale zazwyczaj lubię oglądać go na ekranie. Jego wkurzeni, zirytowani, punktujący niedorzeczność sytuacji bohaterowie z filmów takich jak ostatnie dwie części „Jumanji”, czy „Agent i pół” solidnie wyrównują bardziej stonowany styl kolegów z planu, zwłaszcza partnerującego mu w obu produkcjach Dwayne’a Johnsona. Dzisiejsza produkcja zasadza się na podobnym założeniu – dajemy Hartowi twardego partnera, któremu musi chociaż próbować dorównać i śmiejemy się z tego, jak bardzo mu to nie wychodzi. W teorii materiał pisze się sam. Dlaczego więc takie „Jumanji” było zaskakująco świetne, a tu czegoś zabrakło? Przyjrzyjmy się.

Dalsza część tekstu pod wideo

Człowiek z Toronto recenzja (2022) - Jak przez przypadek zostać agentem FBI

Człowiek z Toronto nie patyczkuje się przy przesłuchaniach

Teddy (Hart) pragnie w życiu dwóch rzeczy – sprzedać komuś jeden ze swoich pomysłów na biznes oraz wyprawić swojej żonie, Lori (Jasmine Mathews), urodziny jakich nigdy w życiu nie zapomni, takie które zmyłyby niesmak po poprzednich latach, w których każdorazowo udało mu się zawalić nawet najprostszy temat. Jego niezdarność jest tak legendarna, że w pracy Lori jego imię stało się czasownikiem. W tym roku postanowił zabrać ją do wynajętego domku, gdzie mogliby oddać się radości produkowania potomka. Niestety, przez kończący się w drukarce tusz, przyjechał pod niewłaściwy adres, gdzie został pomylony z legendarnym specem od mokrej roboty, znanym tylko jako „Człowiek z Toronto”. Teraz prawdziwy „Toronto” (Harrelson) musi dowiedzieć się kim jest podszywający się pod niego konus i o co w tym wszystkim chodzi.

Fabuła filmu złożona została z dwóch utartych, choć wciąż często używanych schematów. Z jednej strony mamy tu do czynienia z filmem o zamianie ról, z drugiej raczej typowym buddy cop movie – nawet jeśli żaden z bohaterów z policją nie ma nic wspólnego. Chłopaki całkiem szybko nawiązują kontakt i rozpoczynają trudną współpracę. Muszą doprowadzić sprawę do końca aby Toronto mógł zainkasować swój czek, ale ponieważ klienci już zdążyli poznać Harta, to on musi być „twarzą” zadania. Prowadzi to do kilku całkiem zabawnych sytuacji, ponieważ Teddy stara się jak może, ale bycie bezwzględnym oprawcą, niebojącym się wyłupić komuś oko, byle tylko zaczął śpiewać, zwyczajnie nie leży w jego naturze. To właśnie w tego typu sytuacjach komediowa żyłka Harta pręży się najmocniej. Niestety, miejscami humor jest znacznie bardziej wymuszony, jakby nieprzemyślany. Po prostu widać, że scenarzyści pozwolili aktorowi dodać coś od siebie i tak jak czasami wyszedł z tego niezły materiał – jak wtedy, kiedy Teddy nie może przeżyć, że przystojny agent FBI ma zaopiekować się jego żoną, podczas gdy on będzie wykonywał powierzone mu zadanie – tak miejscami efekt jest bardziej bolesny, niż zabawny i zamiast śmiechu powoduje przewracanie oczami -jak w dokładnie tej samej scenie, o której pisałem przed chwilą, ponieważ Kevin czasami po prostu nie wie kiedy skończyć. 

Człowiek z Toronto recenzja (2022) - Niezła choreografia i okropne efekty

Teddy i Człowiek z Toronto - tylko który jest który?

Woody jest zabawnym gościem, co do tego nikt raczej nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Właściwie od samego początku swojej kariery żonglował rolami pociesznych, dobrze chcących chłopaków i kompletnych psycholi – czasami łącząc oba te archetypy w jedną postać, jak choćby w „Zombieland”. Dlaczego więc w dzisiejszym filmie jego komediowy talent pozostaje ukryty przez niemalże cały film? To skandal mieć kogoś takiego jak Harrelson w swojej obsadzie i cały komediowy ciężar złożyć na barki Harta. W efekcie dostaliśmy komedię miejscami szczerze zabawną, ale przez znaczną część filmu raczej płaską i klepaną na jedno kopyto. Właściwie cały film jedzie na jednym schemacie – Teddy udaje, że jest Człowiekiem z Toronto. Z początku się śmiejemy, bliżej środka temat zaczyna stawać się lekko męczący, choć scenariusz skrywa jeszcze z jedną, czy dwie niespodzianki, które powinny wywołać uśmiech nawet u największych sceptyków (chyba, że odrzucają ich wymiociny), ale kiedy pod koniec wciąż ma nas bawić ten sam motyw, większość widowni będzie miała go już zwyczajnie dosyć. 

Sceny akcji nie wyglądają źle (poza jednym, dosyć istotnym detalem, o którym za chwilę). Reżyserem projektu jest Patrick Hughes, który próbował dać nam sympatycznych „Niezniszczalnych 3” zanim studio nie wjechało mu z buciorami w projekt oraz obie części „Bodyguarda Zawodowca”. Ujęcia są raczej krótkie, choć nie aż tak, jak w niektórych innych akcyjniakach, ale zawsze wychodzą bardzo plastycznie – widz nigdy nie ma problemu ze zrozumieniem sytuacji, a niektóre dźwignie, czy zastosowane bronie potrafią zaintrygować i sprawić, że widz niemalże sam czuje ból ludzi na ekranie. Niestety, Hughes zdecydowanie nie miał tym razem wielkiego, hollywoodzkiego budżetu, więc czasami ambitne sceny akcji trzeba było uczynić mniej ambitnymi poprzez nakręcenie ich na zielonym tle i dodanie wszystkich eksplozji, szybko przesuwającego się krajobrazu i czego tam jeszcze w post produkcji. Oczywiście da się zrobić dobre efekty i używając niemal wyłącznie CGI, lecz potrzebny jest do tego czas, pieniądze i utalentowany zespół. Przynajmniej jednej z tych rzeczy zabrakło przy produkcji dzisiejszego filmu. Ciężko powiedzieć której, lecz nie ulega wątpliwości, że efekty wizualne w większości scen nie robią dobrego wrażenia nawet na niewielkim ekranie telefonu, o wielkim telewizorze już nawet nie wspominając.

„Człowiek z Toronto” to deczko bezduszne, produkowane maszynowo kino, jakiego w dzisiejszych czasach dużo. Trzech scenarzystów, z których tylko jeden ma na koncie jakkolwiek udaną produkcję (ostatnia część „Bad Boys”) zebrało garść motywów z innych filmów i połączyło je w potwora Frankenstaina. Humor czasami bawi, a czasami leży i kwiczy, Woody przez dobre pół filmu jedzie na autopilocie, a cały film jest zwyczajnie zbyt długi, co jest już zupełnym nieporozumieniem, bo przynajmniej ze dwa wątki spokojnie dało się wyciąć bez żadnej szkody dla opowiadanej historii, czy żartów. Nie jest to zły film, a biorąc pod uwagę jak skandalicznie mizerne „komedie” przychodzi mi czasami oglądać, można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że jest całkiem niezły. Z nudów można obejrzeć i nawet trochę się pośmiać, choć biorąc pod uwagę zaangażowany talent, powinniśmy byli dostać coś znacznie lepszego. Stąd i taka ocena.

Atuty

  • Dobra połowa żartów trafia do celu;
  • Woody i Kevin nawet nieźle ze sobą współpracują;
  • Kilka krótkich, acz solidnych scen walki;
  • Uroczy wątek Teddy’ego i Lori.

Wady

  • Dobra połowa żartów nie trafia do celu;
  • Intryga nie jest na tyle angażująca żeby udźwignąć prawie 2 godziny czasu projekcji;
  • Skandalicznie kiepski green screen;
  • Prosi o dużo wyrozumiałości w temacie zaakceptowania absurdalności scenariusza;
  • Od początku do końca jedzie na jednym patencie.

„Człowiek z Toronto” nie nadawałby się na kinowy hit na lato, ale jako lekki, wieczorny seans na N będzie w sam raz. Harrelson i Hart tworzą zaskakująco zgrany duet i choć szkoda, ze scenarzyści nie wykorzystali ich w lepszy sposób, to i tak jest w dzisiejszym filmie na tyle dużo śmiechu, że można go obejrzeć. Tylko nie licz na najlepszą komedię roku.

5,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper